Jesteś tutaj: Strona główna / Ekstremalna Droga Krzyżowa

Ekstremalna Droga Krzyżowa

2017-03-26

Poniżej tekst Kraszana, który chodził na pielgrzymkę w latach 90-tych i wrócił w tym roku. Byc może opisze wkrótce swoje wrażenia, a dziś jego relacja z Ekstremalnej Drogi Krzyżowej.

Z zaproszenia do przejścia Ekstremalnej Drogi Krzyżowej skorzystałem chętnie ciesząc się, że takie wydarzenie ktoś wypracował. Czułem w nim głos Chrystusa. On mnie zapraszał tu niemal "po imieniu". Wyraźnie czułem, że chce, abym właśnie tą drogą do Niego podszedł i -co bardzo ważne dla nas - właśnie teraz, na obecnym etapie życia.
Zaczyna się cukierkowo; wręcz nic, tylko rzygnąć tęczą. Zatem oto druga strona medalu - moja wewnętrzna odpowiedź na zaproszenie: "Przecież lubię się włóczyć, przecież pokonywanie barier i realizacja wyzwań sprawiają mi ogromną przyjemność, przecież satysfakcja i chwała po tysiąckroć wynagrodzą trud pokonanej drogi i nieprzespanej nocy". Myślałem jak handlarz starociami - kupić tanio, sprzedać drogo; myślałem jak cwaniaczek z bazaru - upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Ekstremalna Droga Krzyżowa miała być ofiarą złożoną mojemu ego, dopiero przy okazji miał - ewentualnie - zostać dopuszczony Chrystus, byle nie za długa Jego mowa. Egotyzm jest o swoje hektary zaorane w mojej duszy okrutnie zazdrosny.
Chrystus oczywiście wiedział, w jakiej roli Go postawiłem przed wyjściem. Na Jego miejscu zniweczyłbym ten plan. A żałosnego stratega - skarcił. On jednak każde badziewie potrafi przemienić w skarb. Nie zmieniając mojego, wszedł w tę sytuację ze swoim planem. Jak zwykle elegancko, z fasonem i pełnym szacuneczkiem dla mojej wolnej woli.
Na wieczór, w który miałem wyruszyć, czekałem niecierpliwie. Adrenalina z każdym dniem, a potem z każdą godziną, coraz przyjemniej krążyła w żyłach. To samo musiał czuć Chrystus triumfalnie wjeżdżający na królewskim osiołku do Jerozolimy. W perspektywie miał dokonać najważniejszego przełomu w historii ludzkości. Miał wykonać plan w bliskiej współprcy z Ojcem. Miał zbawić, czyli ocalić, uratować każdego człowieka, wbrew wszystkim prawom i prawdom naukowym. Miał objawić swoją chwałę hardkora wszechczasów.
Zadbałem i ja o siebie - a jakże! Rozgłosiłem wszem i wobec, że idę na tę nieludzko ciężką wyprawę. Podziwiali mnie niemal wszyscy znajomi. Oczywiście oprócz tych,którzy uznali, że zdurniałem do reszty. Jeśli kto nie znał dobrze mnie i mojej niemal jawnej hipokryzji, gotów pomyśleć, żem święty. O, jak bosko się pławić w chwale jeszcze nie wypracowanej, a marketingowo już wykorzystanej!
Rozgłoszenie było jednak nie tylko kąpielą ego w termalnych basenach pychy. Miało również praktyczne zastosowanie - oto teraz, gdy już wszyscy wiedzą, gdy już zapłacili entuzjastycznie skierowaną w moją stronę uwagą, nie mogę się wycofać. Rozgłoszenie było zatem swoistym zabezpieczeniem przed kosmatym, który - to jasne jak słońce - miał znaleźć również swój udział w wydarzeniu.
Nie w ciemię bity ten hultaj - uderza zawsze tam, gdzie obrona najmniej rzetelnie przygotowana. Stoję więc przed domem, kurzę papierosa, jestem zmęczony nadgodzinami właśnie wyrobionymi w tyrce, niedospaną nocą. Wiem, że moi ekstremalni współtowarzysze od godziny są już w drodze. Miałem iść zupełnie sam, choć nie samotnie. To była moja Getsemania. Adrenalina opuszcza mnie nagle - koniec z karnawałem wyobraźni, czas wypić ten kwas. Podmuchy zimna, które jest moim największym fizycznym wrogiem, stają się coraz bardziej przenikliwe. Organizm już antycypuje rozważnie: "Teraz pan ma relaks". A to dopiero uwertura - wprowadzenie i zmiękczanie pacjenta. Po przygotowaniu ogniowym wchodzi kosmaty. Wyraźnie czuję jego głos: "Idź spać, nikt się nie dowie. Oficjalnie ogłosimy, że pokonaliśmy tę drogę, jak zapowiedzieliśmy." Zaczął dość prymitywnym kuszeniem, jednak jego strategia jest przemyśnie dopracowana, ze znajomością przedmiotu i podmiotu; po wstępie przechodzi psia juha do ataku frontalnego: "Kręgosłup boli cię od dwóch lat. Jeśli chcesz wylądować w szpitalu, proszę bardzo, twoja wola. Ale ostrzegam, tam nic nie zarobisz, oprócz potwierdzenia opinii, że NFZ należałoby osądzić i zlikwidować. Martwię się o ciebie. Jesteś zbyt ważny na przykucie do łóżka. Poza tym czytałeś te pierdolety wypisane przez organizatorów? Ty nie musisz nic udowadniać. Ty wiesz, że jesteś liderem, zawsze potrafisz postawić na swoim, wykonać plan, wypracować 150% nomy. Niech się gonią wszyscy, którzy każą ci po raz kolejny się sprawdzać."
Ze wstrętem pakuję do plecaka termos z herbatą, wodę, czekoladę, powerbank, ideologię z Krakowa i opis trasy. Miejmy to z głowy, byle szybciej. Zakładam podwójne skarpety i wygodne buty (drogie były, ale zdrowie najważniejsze) - teraz nic mnie nie ruszy. Wrócę zmęczony, ale bez jednego nawet bąbelka. A może dognać peleton? Namawiają mnie z Krakowa, żeby podejmować wyzwania, no to mówisz-masz. Podejmę pościg. To będzie tylko 2-godzinna przewaga głównej grupy. Co to dla mnie? Ludzie biegają takie dystanse. Adrenalina powraca. I ja wracam do gry. Czy Chrystus potraktował swoją misję jak wyzwanie? Mógł mieć taką chwilę...
Dojeżdżam do Serocka. Krótka modlitwa pod kościołem, spod którego 2 godziny temu wyruszyli "ekstremalni". Wśród nich moi przyjaciele. Dogonić ich, zrobić niespodziankę, stworzyć historię i być na ustach czas jakiś. Ruszam niecierpliwie, maszeruję... Podekscytowany perspektywą triumfu. Opis trasy jest mało precyzyjny; hamuje mnie to w wyścigu, irytuje. Myślę o autorce nieelegancko.
Trasa prowadzi wzdłuż Narwi. Od rzeki bije wiatr w oczy. Już na tym etapie zaczyna boleć w podbiciu lewa stopa. Mam naiwną nadzieję, że przestanie. Pamiętam przeczytane świadectwo faceta, którego podczas Ekstremalnej Drogi Krzyżowej ból nogi wyeliminował z gry; lecz tylko na krótki czas modlitwy, po której wszelkie dolegliwości ustały. W tych okolicznościach przypominam sobie o Chrystusie. Takim Bogu, co to świadczy usługi w postaci cudownego ratownictwa medycznego. W razie jakby co, westchnę do Niego - pojawi się, uzdrowi, a ja dam Mu spokój. Robię więc próbę, czy działa. Coś mamroczę pod nosem, że przydałoby się wsparcie, że stoję na stanowisku, iż noga może mnie boleć, ale dopiero na ostatnim kilometrze, że w sumie to jestem tu dla Niego, więc niech się postara. I oto ból znacznie się zmniejsza, nie znika, ale stacza się do poziomu, który łaskawie akceptuję. Nie pamiętam, czy podziękowałem. Raczej wątpię...
Odbijam od rzeki. Wpadam między budynki, idę ruchliwą drogą. Jedną z pierwszych stacji znajduję przy kapliczce, która stoi na turystycznym szlaku patriotycznym - 1863 r. Nie beleco. Jestem współtwórcą tego szlaku. Się lideruje, i to grubo...
Przeskakuję wiaduktem nad krajową dwupasmówką. Mam wrażenie, poczucie absurdu w całej tej historii. Bo tu się dzieją ważne rzeczy, a tam ludzie na stacji benzynowej hot-dogi kupują. Nie dość, że się trują tymi parówkami, to jeszcze są z daleka, niedowidzący. Co za gamonie! Czy Chrystus ciągnący krzyż ulicami wielkiego miasta myślał o tych ludziach, którzy dwie przecznice dalej, zupełnie nieświadomi, że mogą być świadkami części najważniejszego wydarzenia w historii ludzkości, zajmują się banalnymi czynami? Dajmy na to dojeniem kóz, czy jakie tam zwierzęta w Izraelu mleko człowiekowi dają. Czy czuł z tego powodu dyskomfort?
Od tej chwili nie odstępuje mnie samotność, która będzie coraz bardziej dokuczliwa, rażąca, przyprawiająca o rozpacz. Wchodzę w las, w ciemność. Znikają z oczu wszelkie znaki uczynione ludzką ręką. Niemiłe wrażenie. W oddali widać światełko. Idę w jego kierunku oddychając nierówno, połykając powietrze czujnie nasłuchuję. Okazuje się, że tą nadzieją jest płomień świecy stojącej pod krzyżem kapliczki. Wyjmuję krakowską czytankę. "Jezus po raz pierwszy upada pod krzyżem". Pisze do mnie informatyk Rafał. Pisze o swoim sukcesie. Pisze, jaki to on uparty; jak to skocznie powstaje po każdym upadku. Stachanowiec Rafał mnie irytuje, opowiada pierdolety w czasie, kiedy ja tu peleton gonię. No to nara.
Palę fajka na odegnanie złych emocji - wszak modlitwy na EDK, poza tymi koncesjonowanymi, z krakowskich czytanek, są zabronione. Dym z papierosa zamienia się w parę wodną. Jest zimno. Ruszam z kopyta - dla rozgrzewki i sportu. Znów wchodzę w ciemność. Nasłuchuję. Nagle podejrzany szmer, nadstawiam ucha, powtórka. Odwracam się nagle i w świetle latarki czołowej widzę dwa gorejące ślepia. Staję równie zdziwiony, co przerażony. Zdążyłem pomyśleś "to właśnie teraz i tak właśnie?", gdy ślepia odezwały się... psim dyszkantem. O ty Burku niemyty!
Idę dalej zorientowany na psy, które - wyraźnie zainteresowane moją nogawką, a może czymś więcej - namnożyły się. Wchodzę do wioski. Ludzie, dlaczego macie te Burki pospuszczane z łańcucha? Opadły mnie; w świetle latarń widzę ich zapiekłe w złości mordy. Jezu, co czułeś otoczony tłumem prostaków krzyczących najpierw "ukrzyżuj", a potem to i pewnie bluzgi rynsztokowe, gdy już ledwo powłóczyłeś nogami?
Moje ciało powoli kamienieje. Co prawda nie tak, jak serce, ale muszę włożyć sporo wysiłku woli, aby zmusić je do kontynuowania szybkiego marszu. Ambicja gna do przodu jak kapo do apelu; jest moim Szymonem z Cyreny. Ambicja + Pycha = Skołowacenie. I oto prędko się gubię. Nie skręcam we właściwą ulicę, pędzę przed siebie, byle szybciej. Muszę zawrócić. Do 40 kilometrów dopisuję kolejny. Chrystus raczej nigdy nie pobłądził, mi przychodzi to łatwo. Wcale nie muszę się starać.
Wioska pulsuje telewizyjną poświatą w sposób zsynchronizowany. Ogląda się serial jakiś albo jak oni tańczą i co jedzą. Nie potrafię odegnać myśli, że jestem mądrzejszy i mam lepszy gust, bo pozbyłem się telewizora i nie tracę czasu na zoztrząsanie życia celebrytów. Pycha szaleje. Czy to oby nie ów drugi upadek pod krzyżem?
Jeśli jeszcze nie, to jestem blisko. Ból lewej nogi powrócił. Modły nie skutkują. Para bucha ze mnie jak z lokomotywy, jestem rozgrzany sobie narzuconym tempem. Ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa, ale jeszcze próbuję ochoczo wierząc w triumf woli. Na kolejnej stacji wyjmuję czytankę - może historia kolejnego sukcesu mnie pokrzepi. Nic z tego, znów gadanie, że lider tamto, lider owamto. Brakuje jeszcze tylko wykładu "lider, a sprawa polska". Jakaś krakowska obsesja z tym liderowaniem! Ale OK, wszedłem w to, więc trochę konsekwencji... Pisze do mnie lekarka Kamila, że uratowała komuś życie. Świetnie, szacun... Stawia odważną tezę, że ludziom to trzeba pomagać. Eh, warto było przejść te 20 km, żeby się dowiedzieć, jak żyć... Ale w telewizorze też wiedzą, a wyrzuciłem...
Słowo z czytanki nie pokrzepiło, więc może czekolada. Wyjmuję ją, aby się oszukać, aby mieć pretekst do wydłużenia przerwy w marszu, aby nie dopuścić myśli, że opadłem z sił. Liczę kilometry i godziny. Wciąż myślę o peletonie. Jeszcze mam nadzieję na dogonienie go. Łudzę się, że skoro ja jestem zmęczony, oni to dopiero muszą padać na twarz.
Zwalniam tempo. Zaczyna się powłóczanie. Ból przenosi się coraz wyżej. Stopy chcą podziękować za współpracę, sztywnieją łydki, kolana rwą niemiłosiernie. Z daleka widzę kościół. Nie myślę o niczym, tylko o tym ładnie podświetlonym budynku. Blask mnie uskrzydla jak ćmę. Spodziewam się tam serdecznego przyjęcia; nie musi być herbaty, wystarczą jakieś życzliwe spojrzenia. Samotność wśród pól. Po raz pierwszy pojawia się myśl, że gdyby przytrafił mi się jakiś wypadek w rodzaju zawału, wylewu lub inna ekstremalna przygoda z organizmem, nie mogę liczyć na żadną pomoc. Czy Chrystus idąc na śmierć myślał z goryczą o ludzkim rodzie przewrotnym - dziś radośnie nakłaniającym do przyjęcia najwyższych zaszczytów, jutro wcierającym w kurz drogi?
Kościół zastaję zamknięty. Żywej duszy brak. Nie poddaję się jednak rozpaczy. Napędza mnie sportowa złość. Ciężko ruszam w dalszą drogę. Docieram do cmentarza, gdzie ucinam sobie krótkie rozmyślanie o kruchości żywota na łez padole. Bo tak wypada czynić w tej konwencji.
Dalej idę już tylko z rozpędu. Na jakiś czas popadam w stan odrętwienia. Moja bierność powoduje, że znów się gubię. Wracając do punktu, w którym pomyliłem się srodze, trzeźwieję. Ile w życiu popełniłem błędów przez zaniechanie, umysłowe lenistwo, przywitanie problemów duchową apatią? To nie ma końca.
Ból dociera do bioder. Utykanie, krzywo stawiane kroki powodują przeciążenie stawów. Nie łudzę się, że odwracalne. Świadomość, że to cierpienie będzie mi towarzyszyło jeszcze przez kilka godzin, przeraża. Decyduję się coś jednak zmienić. Siadam na przystanku autobusowym. Zdejmuję tę dodatkową, cwaniacką parę skarpet. Miały mnie uchronić przed bąbelkami, stały się źródłem odparzeń i upokorzenia. Na pocieszenie wyjmuję termos - temperatura spadła poniżej zera. Zza zakrętu wyłania się milicyjny radiowóz. Jak nigdy witam go uśmiechem wykonanym skrycie. Stróże prawa podjeżdżają do mnie niespiesznie. "A co tu robimy?" "A herbatkę pijemy." Mundurowi są skonsternowani. Ukradkiem sprawdzają, czy żartuję. Uważają, czy żartuję z nich. Ale patrzę im prosto w oczy. Wiedzą już, że mają do czynienia z niegroźnym dziwolągiem. "O której ma pan autobus?" "Ale ja nie czekam na autobus." "No jasne, no przecież..." Badamy się wzrokiem. Oceniają, czy nie trzeba mnie gdzieś odstawić. Nagle! - "Wiem" - mówi z ulgą ten zza kierownicy - "Pan jest od tego ekstremalnego krzyżowego chodzenia". "Jestem". "Ale sam?" "W pracy byłem. Ci, co prawidłowo zaczynali, wyruszyli 2 godziny przede mną." "O której godzinie to się skończy?" "Liczę, że o piątej będę już pod pierzyną. Jeszcze coś koło 15 kilometrów przede mną. Trochę krążenia po Zegrzu i zjazd na Serock." Pokiwali głowami frasobliwie. Odjeżdżając.
Znów czułem się jak bohater. Tego mi było trzeba - zwykłej rozmowy, a choćby i z milicją. Entuzjazmu i nadziei wystarczyło na kolejny kilometr. Potem wraca apatia. Idę jak na egzekucję. Pokurczony, pokrzywiony... Czuję, że ramiona i łopatki również ostrzegają o przeciążeniu. W kolejnej czytance poznaję historię następnego kozaka - wszedł na górę zaliczając groźne upadki. "Chrześcijański lider zdobywa szczyty" - konstatuje harnaś. A co z tymi, którzy - nie zdobywając go - zsunęli się spod szczytu na samo dno, aby podnieść się lub zostać podniesionymi? Ludzie, co ja tutaj robię?! Otóż nie wiem, ale nadzieja umiera ostatnia.
Dotykam kolejnej próby - trasa prowadzi tak, że spokojnie mogę ją sobie okroić. Chycnąć na skróty. Kosmaty wciąż gotowy służyć dobrą radą: "Kolego, przez niefortunne zagubienie, z którego wyciągnąłeś błyskotliwe wnioski, nadłożyłeś drogi. Sprawiedliwym będzie skrócenie jej aktualnie." Wszystko logicznie przedstawione i jakoś w moim stanie nadwerężenia ciężko cokolwiek mądrze odszczeknąć... więc milczę wlokąc cielsko ustaloną trasą. Na nagrodę nie muszę czekać zbyt długo. Z asfaltu skręcam w drogę żużlową. Wszędzie pełno kamyczków, które wbijają się w podeszwy jak rozpalone kolce. Jestem fakirem. Nie muszę, jak on, trzymać fasonu, więc sunę zakosami, jakby to miało w czymkolwiek pomóc, krzywiąc twarz w grymasie bólu i dezaprobaty.
Cierpienie fizyczne przynosi doznania, których rzadko doświadczam. Czuję się niepewnie, coraz bardziej zdany na łaskę... czego? kogo? Na tym etapie uświadamiam sobie, że gdyby dopadł mnie ból głowy, taki konkretny, musieliby mnie zbierać z trasy. Dzwoniłbym po koleżeńską pomoc. Przegrałbym. Nie wpisaliby mnie do księgi chrześcijańskich liderów. W tym upokorzeniu idę dalej - myślami. Wyobrażam sobie deszcz, zwykły kapuśniaczek, żadna tam ulewa. I on takoż byłby w stanie mnie złamać. Wzywałbym. Oddzwonił przegraną. Oto stacja 10. Jezus odarty z szat. Jestem na miejscu, dotarłem do mety, dostałem naukę, właściwie mogę wracać do domu. To ja mówię, czy kosmaty? Nieważne; ostatkiem sił walczę próbując rozpoznawać kierunki. Przewodnik zapowiada skręt w lewo; nie wiedzieć czemu szukam drogi po prawej stronie. Jakimś cudem wbijam się prawidłowo.
Wracam na asfalt - jednak według planu. Co będzie dalej, pokazuje mi apka w telefonie. Niestety nie zdradza, czy coś jeszcze przygotował dla mnie Chrystus w ten bardzo pouczający wieczór. Wlokę się więc dalej i dalej... Człapię. Cieszę się, że w tej ciemności nikt mnie nie widzi; i raczej nie zobaczy. To szczególnie kąśliwa nadzieja.
Docieram wprost do krajówki. O, teraz nie zabłądzę. Znika problem pilnowania trasy. Ale pojawia się kłopot z bezpieczeństwem. Wiem, że takie szwendanie się poboczem jest groźne. Ale nie potrafię się zmusić, aby zejść głębiej. Na szczęście w nocy ruch nie jest gęsty.
Oto trzeźwieję w miejscu, gdzie jeszcze przed startem spodziewałem się kłopotów. Czy organizatorzy świadomie zarzucili tę zegrzyńską pętlę na pątniczą szyję? Siedzę na przystanku autobusowym. W punkcie będącym jednocześnie startem i metą kilometrowego okrążenia. Tępo patrzę, jak resztki peletonu wybierają drogę na skróty. Nie mam siły nawet, aby ich potępić. Obserwuję to martwym wzrokiem. Skupiam się na gromadzeniu sił, szukaniu motywacji... Niewidzialny. Ruszam, gdy peleton znika w powoli ustępujących ciemnościach. Kosmaty odpuścił. A może po prostu nie słyszę jego podszeptów. Idę prawilno i mam pewność, że będzie tak do końca. Nie wiem, jak mylę się srodze.
Brnę w Zegrze na pełnej konsekwencji. Gdzieś za blokami czeka na mnie kościół. Mam nadzieję, że skoro moja strata do ostatniej przede mną grupy jest niewielka, w świątyni spotkam kogokolwiek. Już nie pragnę przeglądania w oczach ludzi doceniających, podziwiających... Chcę widzieć k o g o k o l w i e k, kto wie, co ja tutaj robię. I rozumie. Tylko tyle. I nagle sam już nie wiem, czy trudniej kochać nieprzyjaciół, czy ludzi, którzy - mimo szczerych chęci - zupełnie nic nie kumają.
Kościół pusty i zamkięty. Klękam do krótkiej modlitwy. Po niej najchętniej rymsnąłbym plackiem, a choćby i na tym zimnym betonie. Ale czysto fatalistyczne poczucie nieuchronności pcha dalej. Czuję się już nie na drodze krzyżowej, pielgrzymce, wędrówce, ale w kolumnie, konwojowany do coraz większej obojętności. Przestaję łączyć, co przeżywam, z doświadczeniem Chrystusa w drodze na Wzgórze Czaszka. Idę jak potulne bydlę. Bezmyślnie. Tu już każdy krok jest wyzwaniem. Czuję się dumny, że nie poszedłem na skróty, ale jednocześnie nienawidzę siebie, ponieważ tym samym skazałem się na dodatkową torturę.
Ponownie docieram do krajówki. Pętla zaliczona. Co kilkadziesiąt metrów robię krótkie przerwy na... no właśnie, na co? One nie dają wytchnienia. Jedynie pozwalają pozbierać świadomość, która sypie się jak szkło z potłuczonego lustra. Zatem stop, kilka ruchów zwojem, i w drogę. W miejscu zwieńczenia pętli nabieram podejrzeń, że zostanę tutaj na zawsze.
Docieram do miejsca, gdzie chodnik się kończy, a dalsza droga prowadzi właściwie przez plac budowy. Kładzie się tu kontynuację pieszego traktu. Kładzie się zostawiając głębokie, wyżłobione przez koła traktorów, koleiny. Kładzie się tworząc zastygniętą, pełną ostrych wybojów breję. Kładzie się drut kolczasty. Kładzie się rozżażone węgle... Idę jak po torze przeszkód. Brakuje jeszcze tylko strzałów zza węgła i wrzasków sierżanta. Każde potknięcie, każde trafienie stopą w jakąkolwiek nierówność, każdy krok nieprzemyślany jest jak skok przez płot w połamany lód. Zamarznięta ziemia wygina mi stopy jak lekarz-sadysta: "a tutaj boli? a tak to jak? bardziej, czy mniej?". Brnę, ziemia spuszcza mi srogie manto. "Jeszcze trochę" - uwieszam się tej myśli jak dziecko ramienia zapracowanego ojca. Nie widać końca. Boję się, że utknąłem jak Tatar w krzyżackim wilczym dole. I wydostaję się, zupełnie jak ten spod Grunwaldu.
Udało się. Idę teraz po równym... Czuję chwilową ulgę, bo boli znacznie mniej. Ale po kilkuset metrach - chyba, bo na tym etapie nie jestem w stanie oceniać odległości - wracam na salę tortur. Tym razem najbardziej boli niedostępność celu drogi. Jakby meta znajdowała się na wewnętrznym dziedzińcu pilnie strzeżonego skarbca. Zastanawiam się nie "czy", ale "jak" tam dotrę. Nie mam pomysłu. Ale idę dalej, jak żywy trup.
Opis trasy nic już mi nie mówi. Dlatego znowu błądzę. Wbijam się w osiedle. Psy ujadające tym razem zza ogrodzeń przywołują mnie do trzeźwej oceny sytuacji. A oto ona - wylądowałem w czarnej... niedoli. Idę ślepą ulicą. Półświadomie, wiedząc, co oznacza tego rodzaju podróż, znając jej konsekwencje. A jednak brnę do końca.
Zawracam dopiero na dnie. Machinalnie zawracam. Właściwie mnie zawraca. Idę ulicami, które układają się w przyprawiający o rozpacz labirynt. Czy za rogiem czeka kolejna ślepa ulica? Jakimś cudem docieram do stacji, która chcę, aby była ostatnią. A to dopiero tutaj "Jezus przybity do krzyża". Czytanka bredzi o sensie pełnionej misji. To słowo wydaje mi się w tej chwili wyjątkowo impertynenckie. Sprawia mi ono dodatkowy ból. O jakiej misji mowa, gdy człowiek próbuje godnie wstać, otrzepać brud podłej dzielnicy zgrzytających zębów? Przeżyć to, w czym postawił go Pan?!
Ale zaraz, zaraz... coś tu jeszcze do mnie napisali, fragment modlitwy dociera, przebija się z sensem: "Jezu, słucham. Rozmawiaj ze mną." Słowa zrywają myśl do galopu. Ożyła, ale spłoszona biegnie w nieznane. Ile razy prosiłem o znak, znaczek choćby nic nie znaczący poza potwierdzeniem obecności? Coraz częściej to robię, z coraz większą determinacją... z tym samym skutkiem. Dlaczego miałbym teraz usłyszeć? A może właśnie ze względu na litość wywołaną ofiarą, której właściwie nie ma. Jest za to żałosna szarpanina. Jednak trzeba być gotowym na to spotkanie, kolejne. A poprzednie, pielgrzymka, również droga... Może, może. Ale jak postępować, żeby nie przegapić, nie uronić? Tak czy owak, z nadzieją czy bez - trzeba iść.
Na co dzień unikam cierpienia; i tu, i teraz też wolałbym nie być, zapaść się pod ziemię, jeśli tam byłoby choć trochę cieplej, bez potrzeby pokonywania słabości czego- i kogokolwiek. Idę banalną ulicą powyciągany myślami szarpiącymi w przeciwnych kierunkach. Kosmaty pojawia się w kostiumie rozsądku - doświadczenie mówi, słuchaj go, kieruj się nim. Odpowiedź pierzastego jest logicznie piorunująca - doświadczenie? przypomnij sobie osatnie doświadczenie, kiedy bez nadziei modliłeś się siłą zginając swój zapieczony w dumnym wyprostowaniu kark; wszak otrzymałeś odpowiedź, której dzisiaj nawet nie pamiętasz. A kosmaty łapie się ostatnich słów jak deski ratunku - to sobie wyobraź, co teraz czuje Ten, którego zapomniałeś; nawet Mu się na oczy nie pokazuj; wypłaci blachę i zarząda rapotru "na wczoraj".
Tak mi się owa sprzeczka kotłuje zupełnie niekontrolowana, puszczona samopas, gdy nagle widzę, jak w niemym kinie, całą dotychczas pokonaną drogę. I rozumiem, choć ani nie słyszę, ani jeszcze nie czuję. Kurtyna opada powodując miłe wrażenie odsłonięcia widoku dotąd zarezerwowanego dla... innych, nie dla mnie. Ale teraz już widzę: drobne gesty, krótkie słowa, wzrokowe komunikaty, znaki twarzą, samą obecność nawet... jako działanie skutkiem odwrotnie proporcjonalne wobec wagi czynu. Krótkie przytulenie ratuje dzień cały... Dwa zdania otuchy stawiają na połamane nogi... Uchylone okna duszy są brzytwą w topieli bez dna... Szczery uśmiech podnosi z nienawiści... Wizyta u chorego leczy go z planowanej kapitulacji... Ta drobnica, którą dotąd, jako - a jakże! - stworzony do wyższych celów, świadomie ignorowałem, nagle jawi mi się jako równie istotna w konfrontacji z wielkimi, historycznymi czynami. Oto widzę siebe tuż obok; przy mnie - przybitym i samotnym, staje ten - szybki i wściekły. Nie szczędząc uwagi skoncentrowanej na własnym wnętrzu, skąpi spojrzenia choćby dla tego, który naprawdę go potrzebuje, który najbardziej doceniłby, który zbudowałby na nim kilometry dalszej drogi.
Wiem już, po co tu jestem. Jednak świadomość ta nie potrafi zmylić organizmu. A może to nie wszystko, nie czas na ulgę. Może to konieczne. Może potrzebuję jeszcze więcej cierpienia, żeby obudzić się ponownie - tym razem nieco dalej od punktu wyjścia. Trudno stwierdzić w takim otępieniu. Patrzę na wskazówki umieszczone w opisie trasy. Gapię się na nie bez zrozumienia znaczeń. Słowa są czytelne, ich sensu jednak przywołać nie potrafię. Sięgam po aplikację, ale zanim w nią zajrzę, mam już obrany kierunek, który wydaje mi się właściwy. O, ile to razy szedłem w ciemno na upartego? Żadne znaki ostrzegawcze nie były w stanie skłonić mnie do zejścia z wyznaczonej emocjami drogi.
Idę zatem i wiem tylko, że muszę się kierować w stronę rzeki. Pod ścianą lasu, na miękkiej nawierzchni sunę bezmyślnie, bezwładnie... Jak dryfujący, nabierający burtami wody, okręt. Wchodzę do lasu. Czuję, że chłód dociera do szpiku kości. Przystaję zatem i szukam termosu nie pamiętając, czy znajdę w nim choć kroplę ciepłej herbaty. Jak zapaśnik walczę o dostęp do plecaka; po pięciu minutach zmagań dostaję pół kubka gorącego napoju. Doraźnie szczęśliwy zagłębiam się w chaszcze. Konsekwentnie. Długą chwilę odprężenia brutalnie przerywa nagłe odkrycie, że brakuje mi jednej rękawiczki. Staję zdezorientowany jak dziecko, któremu rodzice krzyczą z dwóch różnych kierunków: "Choć do mnie natychmiast!"
Nie wiem, jak długo trwa walka, ale postanawiam zawrócić po tę garderobę ważną dla mnie, bo sprezentowaną. Przez kogo? Na tę chwilę nie pamiętam. Rękawiczkę znajduję w miejscu spożycia gorącej herbaty. Po dobroczynnym działaniu nie pozostalo śladu - chłód ponownie muska moje kości.
Zawracam w kierunku rzeki, następnie znów zawracam odbiwszy się od ściany działek nad wodą. To już czwarty raz pokonuję tę samą drogę, za każdym razem w gorszej kondycji. Sanatorium pod Klepsydrą. Absurd. Fatalizm. Niewolnictwo.
Odnajduję prostą drogę, która - wydaje się - prowadzi równolegle wobec rzeki. Ale czort wie... Może ta piękna droga okaże się sztucznym polorem w zapętleniu bez wyjścia? W obliczu takiej perspektywy padam na kolana, lecz nie do modlitwy. Padam na to, na co padam.
Ostatkiem świadomości powstrzymuję się przed dalszym padaniem, choć gruba warstwa liści kusi niczym przykryta pierzyną dziewczyna. Gdzieś tam, w głębokich zakamarkach wiem, że gdy położę się, raczej już nie wstanę. Dlatego dźwigam się z kolan na dźwięk dzięcioła. Trrrrrrrrrrrrrrafia we mnie ten ptasi hejnał.
Wyczerpanie sił podane w gęstej zalewie drzew czyni mnie pijanym. Chwieję się na słabych nogach i otępiałych zmysłach. Droga podskakuje, faluje, wije się, jakby chciała mnie zrzucić w leśną ściółkę... być może na zawsze.
Wyprzedza mnie kobicina na rowerze. Przystając patrzę na nią, jak na pingwina, którego nigdy nie widziałem i teraz chyba też nie widzę. Cokolwiek się dzieje, cokolwiek ma się stać, pingwin jest znakiem, jest latarnią.
Nie wiedziałem, że pingwiny potrafią przemieszczać się tak szybko. Tak szybko znikać z oczu w świetle... Oto światło objawiło się za znikającym w nim pingwinem. Docieram tam, jak na koniec tęczy.
Otwiera się przestrzeń. Ciemny las mam za sobą. Widzę odłamki nadziei. Z tej psychodelicznej zupy wyławiam jedyny sens - jest nim napis poczyniony kredą. Słowa, które mają być drogowskazem. Widzę skrót "EDK" i strzałkę obok narysowaną. I jeszcze dociera wyraz "zamknięty". Reszty nie doczytam. Zresztą nie muszę. Bez czytania tym razem wiem, co Jezus chce mi przekazać. Jaką historię opowiedzieć o ludziach, którzy - śmiertelnie zmęczeni - zostawiają drobne znaki sobie podobnym, po nich następującym. Musiałem przyjść aż tutaj, abym - nie umiawszy już czytać - zrozumiał to, czego pojąć nie mogłem podczas rozkładania na czynniki pierwsze słów prawdy.
Siedząc jednym półdupkiem na przydrożnym murku kontempluję tę chwilę. Wracam do trzeźwych, wracam do żywych... Widząc serocki cmentarz, za którym znajduje się koniec mojej drogi, podejrzewam podstęp. Czyżby kosmaty odpuścił? Dokonał się sens. Paradoksalny sens bez rozumienia słów? Sens drogi?
W drodze do cmentarza mijam ludzi pochłoniętych sobotnimi planami. Pochłoniętych swoim pomysłem na oswojenie dnia. Pochłoniętych swoim... Trochę mi głupio. Gdy docieram na serocki rynek, zastaję na nim kwitnący handel. Ludzi mocniej pobudzonych, niż tam - przy cmentarzu. Obserwują stragany i bardziej też patrzą wokół.
Patrzą też na mnie, jak robię obowiązkową rundę wokół rynku. Na jednym z rogów przystaję. Chcę zdjąć z rozpalonej głowy czapkę, ale boję się, że ktoś wrzuci mi w nią coś z monety. Nie zdziwiłbym się, nie zaprotestował, ale strach jest przed kolejną lekcją... irracjonalny. Może ktoś inny tak, ale ja nie potrafię go wyjaśnić.
Dźwigam umęczone ciało poruczone wystawionemu na okrutną próbę umysłowi. Człapię jak wielka, niezdarna kaczka. Próbuję zdjąć z twarzy grymas bólu. Chyba bezskutecznie. Na szczęście znikam oto za rogiem rynku, gdzie czeka na mnie kościół, spod którego wyruszałem.
Tym razem świątynia nie wygląda tak patetycznie, jak jeszcze przed 10 godzinami. No właśnie, czas... Czas, który był wyzwaniem. Czas, który mnie pokonał, ale również dał pokonać siebie. I droga, ją również pokonałem... Ale czy nie dzięki temu, że ona najpierw pokonała mnie? Bez tej porażki nie odniósłbym zwycięstwa. O, na pewno nie...
Ostatnia stacja... wysiadka. Złożenie do grobu, które tak bardzo chciałem przyspieszyć. Zaznać go na długo przed śmiercią. To ona jest warunkiem zmartwychwstania, więc po co te ceregiele ze zdejmowaniem z krzyża i składaniem do grobu? Czemu ma służyć to ostatnie upokorzenie? Może potrzebne ono oczom jeszcze obecnych. To by miało sens, skoro mnie już nie ma; skoro rozmyłem się się po drodze i zniknąłem gdzieś w okolicach 12. stacji. Ludziska, patrzajta na cień człowieka; tera wszystko w waszych ręcach. Plujta i złorzeczta albo podajta kubek z chińską zupką. Ale, na Boga, nie traćta się w straganach, wśród mydła i powidła! Podejdźta raczej, połóżta palce na moich ranach, póki jestem wśród was. Wszak zaraz zjeżdżam do Legionowa.
Tak, do złą sławą okrytej normalności wracam szybko; byle nie zasnąć za kierownicą na wieczność. Będąc pod wpływem wi-fi naprędce publikuję fejsowy post ze zdjęciem kufla napełnionego triumfalnym Guinessem - moim szampanem imitującym zwycięstwo nad cielesnością. Zatwierdzam kliknięciem ze świadomością, jakie to żałosne. I nadzieją na kolejne lajki. Spadają gradem ulotnej uwagi poświęconej w galopie właśnie wtedy, gdy niczego nieświadom zapadam się w śmierć mniejszą.

2 komentarzy

szpak11
2016-09-20 11:51
Tak opisać Droge Ekstremalną, to dopiero ekstrema.
koma70
2016-09-16 22:06
Na Drodze do Ziemi Obiecanej na szczęście nie grozi lajkowanie. O jeden powód do pychy mniej, o jeden szczebel do Nieba bliżej...

Dodaj komentarz

do góry tworzenie stron internetowych