Jesteś tutaj: Strona główna / Wychowana przez ptaki

Wychowana przez ptaki

2017-11-13

Wychowana przez ptaki

 

 

 

 

 

 

Możesz już nie chodzić po bagnach i lasach, ale twój wzrok zawsze przykuje przelatujący dzięcioł. Nigdy nie pozostaniesz obojętny na połyskliwe piękno pierwszych wiosennych szpaków. Zawsze przystaniesz na dźwięk nieznajomego śpiewu. Nigdy nie przestaniesz obserwować.

Stanisław Łubieński

 

 

Na dworze upał, a ja od jakiegoś czasu grzeję miejsce na zimnej piwnicznej podłodze i z zapamiętałością wyciągam książki z wielkiej skrzyni. Kiedy co najmniej połowa zostaje przejrzana, a ja jestem pokryta pokaźną warstwą kurzu, zauważam coś pomiędzy książkami i po chwili trzymam w dłoniach niewiadomego pochodzenia opakowanie na płyty CD. Otwieram je i przeglądam zawartość, na którą składają się płyty podpisane bliżej niesprecyzowanym hasłem “PIELGRZYMKA” wypisanym wielkimi literami wraz z kolejnymi numerami. Zaintrygowana pokonuję paręnaście schodów i szukam laptopa.

Pierwsza płyta, którą komputer chciwie pożera, przez moment szumi; urządzenie niebezpiecznie krztusi się, ale po chwili przed moimi oczami pojawia się pierwszy kadr.

Pielgrzymka 2004.

Film co chwilę się zacina, więc co parędziesiąt sekund przesuwam suwak w przód. Oglądam pielgrzymkę, na której byłam w wieku pięciu lat. W pewnym sensie moimi, ale nie do końca, oczyma. W jednej chwili msza, która trwa od pierwszego kadru, kończy się, a ja widzę nocleg. Kamerzysta swój aparat kieruje na stół, przy którym siedzą trzy rodziny, które wśród gwaru jedzą śniadanie przed dalszą drogą.

Wtedy jedliśmy kanapki z Nutellą, myślę i zaraz sama siebie pytam, skąd to wiem, bo nie pamiętam takiej sytuacji.

Blondwłosa kobieta siedząca u szczytu stołu zerka nagle w przeciwległy koniec pomieszczenia, gdzie w fotelu siedzi niska pani w brązowej spódnicy do połowy łydki, skarpetkach i sandałach, a na kolanach trzyma szkolny zeszyt, w którym coś zapamiętale notuje. Nie mam pojęcia, co się dalej stanie, a mimo to powtarzam bezgłośnie za blondynką:

- Siostro Jasiu, czy siostra jadła?

Siostra Jasia podnosi głowę znad zeszytu i woła, że, owszem, jadła.

W tym momencie scena się urywa, a ja mam nieodparte wrażenie, że powinnam pamiętać więcej.

 

***

 

Ta pielgrzymka miała być terapią, w zamierzeniu trochę szokową. Chciałam przestać czuć żal i bałam się wchodzić w głębsze relacje z ludźmi. Tak na wszelki wypadek. Jakby ktoś miał znowu zranić i uciec. Bo tak jest łatwiej, no nie?

I mimo że z takim planem przyjechałam, już po niecałym dniu, spostrzeganie świata wywróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, diametralnie.

 

Przypowieść o dobrym zarozumialcu

 

Siedział na ławce przed szkołą w białej koszulce z nadrukiem i krótkich spodenkach, a nieopodal na krzaku wisiała czarna jak noc sutanna. Trzymał w ręce telefon, wyszukiwał w internecie piosenki i puszczał je przez tubę. Spojrzał na mnie, a jego pierwsze słowa skierowane niby w moją stronę, ale jednak w formie pytania retorycznego brzmiącego niczym nurtujące go pytanie egzystencjalne z nutką zadumy, brzmiały:

- Ciekawe, jak hipisi reagują na hip-hop...?

I w tym właśnie momencie puścił przez tuby rap, jednak średnio zadowolony z efektu, będącym brakiem efektu i zainteresowania, zmienił na inne disco polo.

Zabrzmiało to średnio; jakby stawiał się ponad resztą, z którą ja bądź co bądź się identyfikowałam. Nie lubię takich ludzi.

Przycupnęłam na ławce, by odbandażować stopę.

- Jesteście tu pierwszy raz?

Zerkam w stronę źródła głosu i widzę oczy wpatrujące się we mnie z zaciekawieniem zza szkieł okularów. Jako osoba, która spędziła na tej pielgrzymce pierwsze dwanaście lat swojego życia, czuję się nieco urażona pytaniem, aczkolwiek świadoma, że niepotrzebnie, bo ani ja go nie znam ani on mnie; najprawdopodobniej odkrył tę pielgrzymkę w czasie mojej czteroletniej nieobecności.

Odpowiedź, że nie, chociaż długo mnie nie było, kwituje elokwentnym “aha” i na tym nasza rozmowa się kończy. Typek nie robi na mnie dobrego wrażenia. Taki “co to nie ja”. Było takie jedno słowo... O! Zarozumiały.

 

 

***

 

Msza może się odbyć w każdych warunkach; pamiętam te w kościele, w lesie, na polach, przy jeziorze, ale w takiej na ganku szkoły zdarza mi się świadomie uczestniczyć pierwszy raz. Miejscówkę mam wyborową: na dobrą sprawę na ołtarzu, ale nie do końca. Dzięki interwencji cioci dostaję reklamówkę od alby, “bo na betonie to tak słabo”, z przykazaniem, żeby nie podrzeć. I znów ten wzrok zza okularów przy podawaniu reklamówki, wyraźnie mówiący: NIE LUBIĘ CIĘ.

Ja z kolei z każdym słowem zaczynam się przekonywać. Z każdą kolejną minutą kazania. No bo w końcu każdy ma jakieś wady; sprawianie wrażenia zarozumiałego wysuwa się na prowadzenie, jednak już bez przesadyzmu!

 

***

 

Czwarty, piątek. Idziemy asfaltem. Zdarzy się zaśpiewać różaniec, porozważać Mękę Pańską... Aż mikrofony przejmuje on. Gangster w czarnej sutannie, który, gdy trzeba, bierze dziecko za rękę i zagadując, by zająć mu czas, idzie wraz z nim. I w pewnym momencie robi coś, co pamiętam, jako żywo. Przed różańcem wśród wielu próśb pada z jego ust: I jeszcze, Jezu, żebyśmy my, księża, kiedy patrzymy na kobiety, widzieli w nich drugiego człowieka. Ja jeszcze nie umiem. A pokora w tych słowach i przyznanie się do nieumienia czegoś sprawiają, że po mojej głowie zaczyna tłuc się: miałaś zarozumialca, a dostałaś dobrego zarozumialca; jak dają, to w nadmiarze.

 

***

 

Ostatni dzień, dwunasty sierpnia. Mam silną potrzebę porozmawiania z kimś na nurtujący mnie temat, a pada na Dawida, który przez to, jaki jest, zdaje mi się nagle najbardziej godzien zaufania i szczery. Zbieram się w sobie i podchodzę. Z jednej strony mam wrażenie, jakby dalej mnie do końca nie lubił i rozmawiał w sumie na odczepnego (zwłaszcza po jego ostatnich słowach przy kazaniu, w których przyznał się do tego, że selekcjonował swoich rozmówców), nie znając mojego imienia i, jestem pewna, nie poznając mnie. Jednak do tej pory dźwięczą mi w uszach z mocą wypowiedziane słowa:

Nie bój się, dziewczyno!

 

O trzech takich, którzy mi się śnili

Wszystko zaczęło się gdzieś tak na początku lipca, kiedy zaczęli mi się śnić.

 

Parę miesięcy wcześniej zaczęłam miewać złe sny. Na tyle realistyczne, że budziłam się z pytaniem, czemu jeszcze żyję, skoro przed chwilą zostałam rozstrzelana. W pewnym momencie odkryłam metodę: na koszmary najlepiej jest wyjść z domu, założyć słuchawki na uszy i biec przed siebie, przy czym, początkowo nieświadomie, w rytm swoich kroków odmawiać najprostsze modlitwy. Wtedy człowiek się dystansuje.

 

Śni mi się, że jestem na pielgrzymce i znów dopada mnie koszmar. W otumanieniu wychodzę z namiotu i już mam biec, ale ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu, skutecznie powstrzymując mnie przed rzuceniem się przed siebie.

- Co się stało? - pyta cicho.

W tym momencie uświadamiam sobie, że jest czwarta nad ranem.

Jest drugi wieczór pielgrzymki po stronie polskiej i to właśnie na mnie wypada gaszenie światła. W związku z tym siadam sobie wygodnie na krzesełku najprawdopodobniej dla dzieci przedszkolnych, na co wskazywałaby jego wielkość, i czekam aż wszyscy, znajdujący się w tym pomieszczeniu co ja, zakopią się pod śpiwory. Już podnoszę rękę do wyłącznika, aż raptem drzwi otwierają się, a w pokoju pojawia się jeszcze jedna osoba. Chłopak omiata pokój spojrzeniem, przy czym jego wzrok pada na moją wyciągniętą wygodnie stopę owiniętą bandażem.

-co się stało? - słyszę i pomomo silnego deja vu nie daję po sobie nic poznać

- Tydzień temu skręciłam staw skokowy.

 

***

 

I znów sen: jest kilka godzin przed wyjściem pielgrzymki, a na osłoniętych daszkiem schodach prowadzących do szkoły - miejsca naszego noclegu - przypominających coś na kształt ganku siedzi parę rannych ptaszków, które, gawędząc jeszcze pełnymi snu głosami, dobudzają się herbatą powoli sączoną z metalowych kubków parzących palce owinięte dookoła naczyń. Wychodzę zza rogu budynku, zaspana i nie do życia po nieprzespanej nocy. Spośród pielgrzymów znajdujących się przed szkołą podnosi się jeden - wysoki i szczupły - podchodzi do mnie i, przelotnie przytulając na dzień dobry, wita się.

- Dzień dobry, księżniczko.

Wtedy przypominam sobie, że wszyscy mnie tak nazywają, bo dzień wcześniej zostałam uczesana przez moją osobistą siostrę w koronę.

 

To już druga noc na pielgrzymce, a ja zauważam pewną prawidłowość: jak w domu siłą trzeba mnie ściągać z łóżka po jedenastej, tak tu najpierw długo nie mogę zasnąć, potem często w nocy się budzę, ale ostatecznie wstaję zawsze o szóstej i nie ma bata, później się nie obudzę. I pomimo że budzę się o tej szóstej, jeszcze na półśpiąco wyliczam, że tym razem spałam może godzinę i wcale się nie wyspałam. Podnoszę się i zaspanym wzrokiem ogarniam pokój, oceniając sytuację. Jedno miejsce jest wolne, a cała reszta nocnych współlokatorów idzie za moim przykładem i także powoli stara się wrócić do żywych. Przeczesuję włosy, przeczuwając, że na głowie muszę mieć ciekawe zjawisko splątanych kosmyków układających się według swojego widzimisię i sięgam w stronę bandaża. W tym momencie do tej pory zamknięte drzwi z cichym skrzypieniem otwierają się i do klasy, którą zajmujemy, wchodzi wysoki i szczupły chłopak. Chowa mydło do plecaka, a jego wzrok pada na siedzącą tuż obok mnie. Uśmiecha się, podejrzewam, że rozbawiony stanem moich kudłów i śmiejąc się do mnie oczami, mówi jakieś zdanie złożone. W tamtym momencie moje nieznające za grosz czeskiego jestestwo bezbłędnie wyłapuje znajomo brzmiący zbitek słów, już wtedy mogę się założyć, tłumaczonych jako “dzień dobry”.

A gdzie “księżniczko”?, przelatuje mi przez myśl, zanim zdam sobie z tego sprawę.

 

***

 

Tej nocy przed oczyma widzę mszę, na której gram na gitarze i śpiewam w chórku złożonym naprędce ze mnie i dwóch Czechów, w którym to ja gram pierwsze skrzypce. Po przebudzeniu dochodzę do wniosku, że to nierealne, bo jestem zbyt nieśmiała.

 

Piątek, czwarty sierpnia, druga adoracja. Wśród wybrzmiewających utworów znajdują się zarówno “klasyki”, które znają wszyscy, jak i pieśni zupełnie nowe lub wykonywane tylko przez czeskich braci a cappella i w dwugłosie. I właśnie gdy śpiewają jedną z nich, psalm 135 “Slavite Gospoda”, który chyba jest śpiewany po starocerkiewnemu, przypominam sobie, że gdzieś w odmętach internetu znalazłam wykonanie właśnie tego utworu na jednej z poprzedniorocznych adoracji i faktycznie parę razy przesłuchałam, ale na tyle tylko, żeby poznać melodię. Nagle dochodzę do wniosku, że w sumie chciałabym zaśpiewać. I to akurat ten psalm. Kojarzę refren, więc zaczynam po cichutku śpiewać razem z nimi. Potem jedna zwrotka, druga, trzecia i nagle orientuję się, że na dobrą sprawę nie wiem, co śpiewam, ale śpiewam. Co jakiś czas czuję na sobie spojrzenia Czechów i przez moment zastanawiam się, czy przez przypadek nie psuję im efektu, jaki tworzą, śpiewając na dwa głosy, ale zaraz potem dochodzi do mnie, że nawet jeśli, to nie do końca mnie to obchodzi. Przyszłam śpiewać, to śpiewam. Może mi kiedyś wybaczą.


***

 

Tym razem śni mi się adoracja i chłopak z blond czupryną spotkany dzień wcześniej w Lublinie. Przyjeżdża na pielgrzymkę pierwszy raz po parunastu latach. Siedzę przy ołtarzu, a tuż za mną znajduje się zespół niezrzeszonych muzyków. W pewnym momencie do ołtarza podchodzi właśnie blondwłosy chłopak. Klęka tuż obok mnie, a jego ramionami wstrząsa niepowstrzymywany już szloch. W pierwszym ludzkim odruchu przesuwam się w jego stronę i obejmuję. Kładzie mi głowę na ramieniu i tak trwamy.

 

Pierwsza adoracja. Klęczę gdzieś pod ścianą i dreszczem przejmują mnie dźwięki gitary i utwory śpiewane w wielogłosie, a gdzieś ze stosunkowo bliskiej odległości słyszę cichy szloch. Nagle dochodzę do wniosku, że jestem za daleko i już zaraz muszę znaleźć się na środku kościoła. Wstaję i jak w transie przemieszczam się między ludźmi, prawie wykładając się na posadzce i potykając o czyjeś nogi. Przechodząc obok jednej z ławek po raz kolejny słyszę tłumiony płacz. Zerkam w tę stronę. Ciemna chłopięca czupryna jest pochylona, a ja już chcę podejść i objąć, ale w ostatniej chwili tchórzę. Przepraszam.

 

Księga wyjścia

 

Wtorek, pierwszy sierpnia. Katedra w Zamościu zaczyna tętnić życiem, gdy rozpoczyna się pierwsza msza po stronie polskiej. Stoję w jednej z ławek i z łezką w oku patrzę na te ponad 100 osób; szukam znajomych twarzy i pluję sobie w brodę, dlaczego nie było mnie tutaj przez 4 lata. Po chwili orientuję się, że coś się zmieniło. Chór śpiewa a cappella. Nie ma bębnów, nie ma gitar, nie ma żywiołowego śpiewu, czyli tego, za czym mi się tęskniło prawie najbardziej. W pewnym momencie dociera do mnie coś jeszcze: że to w pewnym sensie zakrawa o brak spontaniczności. Czuję ukłucie w serduszku, ale nie wiem, co z tym zrobić. I kiedy już mi się wydaje, że spontaniczność jest o krok od śmierci, a schron z moich dziecięcych wspomnień zaczyna się walić, wtedy Szpak łapie za gitarę.

Uff, jakiś wewnętrzny głosik wzdycha w mojej duszy, po czym przestaję myśleć, bo zgliszcza schronu zostają odbudowane.

 

***

 

Kiedy idziemy tą najkrótszą trasą, bo tylko parę kilometrów dzieli nas od Mokrego, a ja z kimś rozmawiam, orientuję się, że chyba jednak wróciłam do rodziny, w której nie ma czegoś takiego jak podsłuchiwanie, a jeśli mówię coś śmiesznego, śmieje się 20 osób w promieniu parunastu metrów ode mnie. Gdy sobie to uświadamiam, uśmiecham się pod nosem i znów ripostuję z ognikami w oczach. Przekomarzamy się całą drogę, co jakiś czas schodząc na poważniejsze tematy i po raz wtóry czuję, jakbym wróciła do domu.

 

 

Przypowieść o córce marnotrawnej i Dwudziestolatce

 

Drugi sierpnia. Słońce świeci, a my idziemy asfaltem. I mimo że jest gorąco, a ja idę, milcząc, tak dobrze nie było mi od dawna. Od pewnego czasu tuż obok mnie, na przedzie kolumny, maszeruje dziewczyna w niebieskiej zwiewnej spódnicy, jasnych włosach związanych w niedbałą fryzurę i okularach przeciwsłonecznych, zakrywających część twarzy. Idziemy sobie z jednej strony razem, a z drugiej kompletnie oddzielnie. Nagle zwraca się ku mnie, wyciąga rękę i ciepłym głosem przedstawia się:

- Idziemy tak razem, to pomyślałam, że zagadam... Asia, miło mi.

Ściskam podaną dłoń z uśmiechem i szacuję, że może mieć jakieś dwadzieścia lat. Kiedy zaczynamy prowadzić lekką, niezobowiązującą rozmowę, przez gorąc potęgowany parowaniem drogi asfaltowej przebija się delikatny powiew wiatru, który chłodzi karki, ale nie rozbestwia; dalej jest upalnie, ale już nie nieznośnie. Nie wiedząc czemu, przypomina mi się pieśń kościelna. W lekkim powiewie przychodzisz do mnie, Panie...

Gdy od mojej rozmówczyni słyszę, że gdzieś tak jeszcze miesiąc po pielgrzymce nie może odnaleźć się na normalnej mszy, zaczynam mówić, sama zdziwiona swoimi słowami.

- Mi też przez pewien okres brakuje tej specyfiki, atmosfery, spontaniczności. Ostatnio na pielgrzymce byłam 4 lata temu i w tym okresie zaczęłam się buntować właśnie dlatego, że nie miałam możliwości tutaj być. Ale nie klasycznie, kiedy przeżywasz kryzys wiary, nie chodzisz do kościoła czy wchodzisz w złe towarzystwo i nawyki. Ja byłam co niedziela na mszy, ale w zasadzie nie było mnie w kościele przez dobre 2 lata. Bo wchodziłam, nie słuchałam, nawet nie starałam się słuchać - zaraz doprecyzowuję. - i wychodziłam - już sama nie wiem, komu to tłumaczę - mnie samej, dziewczynie, która uważnie mnie słucha, czy staram się usprawiedliwiać przed Tym na Górze.

Powiew na chwilę się wzmaga i potem znów cichnie, a rozmowa schodzi na błahe tematy. I kiedy wychodzi na to, że Dwudziestolatka ma tak naprawdę 10 lat więcej, a jestem świeżo upieczoną trzeciolicealistką, pomimo że wyglądam na 14 lat, w konsekwencji pada standardowe pytanie.

- I co po maturze?

- Historia jako drugi kierunek i coś, po skończeniu czego będę miała pensję wyższą niż najniższa krajowa, nie wiem sama, może jakaś filologia? - odpowiadam i psychicznie przygotowuję się na nieuniknioną lawinę wyrzutów i porad w stylu “nie idź, bo będziesz żałować. Zobacz...”, z którymi mierzę się trzeci rok i które wcale, wbrew intencjom rozmówców, nie pomagają podjąć żadnej decyzji. Właśnie od tego chciałam uciec.

Z niezauważalną ostrożnością spoglądam na blondynkę i prawie na wstrzymanym oddechu czekam na reakcję. A ona robi coś, co mnie zaskakuje: uśmiecha się lekko i...

- Ooo, jak fajnie, interesujesz się historią?

Żadnych wyrzutów, prawideł popieranych przykładami cioć czy wujków, którzy studiowali coś bez przyszłości, a teraz muszą zmieniać zawód. Po prostu “interesujesz się historią?”. A na pożegnanie: “To ja się pomodlę na Jasnej Górze przed Obrazem za tę twoją maturę z historii, będzie dobrze”.

Dwudziestolatko moja, jeśli to czytasz - dziękuję!


Proście, a będzie wam dane”

 

W kościele panuje mrok, a ciemności rozświetla tylko podświetlona Monstrancja i mała latarka rzucająca snop jasnego światła na śpiewniki. W przestrzeni między ścianami, podłogą a sufitem niknącym w mroku snują się melodie i utwory uwielbieniowe, a także takie pokroju Psalmu 51 z racji tego, że jest piątek. Nagle w atmosferze względnego spokoju nad uchem słyszę szept.

- Pomódl się za Szpaka. Źle się poczuł i jest w szpitalu...

Otwierają mi się oczy i zaczynam zauważać kruchość tego wielkiego człowieka, dla którego nie ma w zasadzie nic niemożliwego. Zaczynam się modlić w jego intencji, a wiara, z jaką wypowiadam poszczególne słowa, mnie samą dziwi.

Boże, przecież Ty wiesz. Ty możesz wszystko i tylko Ty możesz go poskładać i naprowadzić na zdrowe tory. Przecież on musi jeszcze czterdziestą pielgrzymkę poprowadzić. Tak, zrobię coś, żeby tak było. Pamiętasz, że z jedną rzeczą nie umiem sobie poradzić? No więc poradzę sobie. W intencji zdrowia Szpaka.

W pewnym momencie przez myśl przelatuje mi pytanie, czy byłabym w stanie oddać za niego życie. Albo za kogokolwiek. Skoro jestem w stanie się poświęcić w jakimś stopniu, to czy umiem pójść na “całość”? Chyba nie. Chociaż...?

O pierwszej Szpak wychodzi ze szpitala.

 

Miłość to go­towość na poświęce­nie sa­mego siebie by ra­tować innych, czyli sen piąty

 

Ten sen był wyjątkowo spóźniony i zawitał do mnie dopiero jakoś między sierpniem a wrześniem.

To pielgrzymka, która skończyła się parę tygodni temu. Idziemy, a właściwie zatrzymujemy się na krótki postój na małej polance przylegającej do asfaltowej drogi ciągnącej się przez las, przez który zmierzamy na nocleg. Dojeżdża Szpak. Wysiada z samochodu, który zatrzymuje się nieopodal na poboczu i z nadspotykaną werwą kieruje się w stronę odpoczywających pielgrzymów. Już jest paręnaście metrów od swojego celu, czyli gitary, którą dzierży w dłoniach Doman, gdy nagle kątem oka zauważam ruch. Rzucam szybkie spojrzenie na niesiony przez 4 osoby obraz z Jezusem Miłosiernym, czuję jakbym wymieniała z Nim spojrzenia, i zrywam się na nogi. Biegnę w stronę Szpaka, a rozpaczliwy krzyk wydobywający się z mojego gardła, będący wyartykułowaniem imienia ostatniej zarejestrowanej w polu widzenia osoby, mnie samą przeraża. Doman w tym samym momencie widzi, co jest powodem mojej paniki i rzuca się w tę samą stronę co ja. Dosłownie wyprzedzając nieuchronność o milisekundy popycham salezjanina w bok, a Czech chwyta go mocno za ramię, by nie upadł, i w tym właśnie momencie potrąca mnie rozpędzone granatowe auto osobowe. Nie czuję uderzenia; w pewnej chwili orientuję się, że leżę na poboczu, a nade mną pochylają się przerażone twarze, w tym posiadacza błękitnej sutanny.

- Dlaczego? - pyta, nie rozumiejąc, a w mój organizm z opóźnieniem uderza fala bólu, od której mnie mdli, więc jestem tylko w stanie podnieść rękę i drżącym palcem wskazać na uśmiechający się obraz Jezusa.

- To przez Niego - nie do końca świadomie się uśmiecham, a potem mdleję.

 

W czwartek przed zlotem w Mlewie dostaję sms-a napisanego wielkimi literami, z którego emanuje strach w czystej postaci.

SZPAKU W SZPITALU. POTRZEBNA MODLITWA

Przez parę godzin chodzę otumaniona i niezdolna do zebrania myśli. Oczywiście, modlę się. Ale mam wrażenie, że to za mało, zwłaszcza po pesymistycznych komentarzach na internetowej stronie pielgrzymki. W końcu wychodzę z mieszkania, w którym się znajduję i, marznąc na przejmującym zimnym wietrze, przeprowadzam rozmowę życia. Początkowo słowa w myślach wypowiadam niepewnie, ale z każdym słowem wiara, że to, co robię, jest dobre, zaczyna urastać do rangi tamtej, adoracyjnej.

Posłuchaj. Przecież mnie znasz. Wiesz, co zrobiłam na adoracji i że dalej dotrzymuję danego słowa - nie wiem już czy Tobie, czy sobie, czy nam obojgu. Dlaczego? Przecież miało być dobrze! Przecież każda komunia święta była przyjmowana w intencji jego zdrowia...

Czuję, że moje słowa trafiają w pustkę, a mi jest coraz zimniej. Przypominają mi się nagle słowa mojego katechety z jednej z lekcji religii: są trzy rodzaje miłości (...), trzecia to agape, gdzie za kochaną osobę jesteś w stanie oddać życie.

No dobra, podejmuję ostatnią próbę, która jednocześnie jest ostateczną decyzją. Skoro masz już kogoś do siebie wziąć, to weź mnie. Pewność w moim głosie mnie przeraża, bo to śmierci zawsze bałam się najbardziej. Szpak ma tu jeszcze dużo do zrobienia; to jego potrzebują zarówno teraz, jak i później, chociażby na kolejnej pielgrzymce. Gdyby mnie zabrakło, to nawet nikt nie zwróciłby specjalnej uwagi. No? Na co czekasz? To ja chcę umrzeć zamiast niego!

Do domu wracam roztrzęsiona, ale powoli zaczyna ogarniać mnie dziwny spokój. Pomimo dalej nie rokujących dobrze komentarzy i wyników.

Po trzech dniach Szpak wychodzi ze szpitala.

 

Bóg Ojciec, Bóg Ojciec, Bóg Ojciec... Jest tu

 

Jest takie nagranie na YouTubie, w którym Kucerowie opowiadają o pielgrzymce, a Doman mówi, że Szpak przypomina mu Jezusa. Ja ośmieliłabym się pójść o krok dalej: mi Szpak przypomina Boga. Czasem starotestamentowego, który się wkurzył, więc krzyczy i gani, bo ktoś przeholował, ale czasem też tego dobrego Tatę. Fakt, że większość, zwłaszcza młodych, nie rozumie go, kłócą się z nim, ale...

To było może z dziesięć lat temu. Drewniany kościółek, msza pielgrzymkowa jak każda inna, a więc jedyna w swoim rodzaju. I przekazanie sobie znaku pokoju. Mama, tata, kolega, jakiś wujek... No i on. Podchodzi w białym ornacie z rozpostartymi ramionami. Albo być może to ja podchodzę. Na chwilę zostaję schowana w śnieżnej bieli szaty liturgicznej i po “pokój z tobą”, kiedy jesteśmy na wyciągnięcie ręki, on, patrząc mi prosto w oczy, pyta:

- Boisz się mnie?

Wpatruję się w niego z namysłem i zdaję sobie sprawę, że, nawet jeśli krzyczał i był nieprzyjemny, jeśli inne dzieci mówiły, że się go boją, kiedy dorośli narzekali, ja słuchałam tego wszystkiego i...

- Nie - mówię to, nie spuszczając z niego wzroku. Uśmiecha się do mnie z wyrazem twarzy wyrażającym bliżej niesprecyzowane pozytywne emocje i znika między ludźmi: “Andrzeju, pokój z tobą!”

Za każdym razem gdy go widzę, w głowie słyszę “boisz się mnie?”. I cały czas mam chęć powiedzieć, że nie, autorytetów przecież się człowiek nie boi. Ale głos więźnie w gardle, gdy podchodzisz, a on cię nie pamięta i nie wie, kim jesteś. Kiedy przekazanie znaku pokoju jest takie... nie tamto.

Trzynastego pod Krzyżem Pielgrzyma, gdy podeszłam do niego ze łzami w oczach, spojrzał na mnie z taką dobrocią jak wtedy i przytulił. Nie miał tylko białego ornatu, ale to jest do naprawienia.

 

Stacja XIII: ukrzyżowanie Waldka

Piątek i sławetne bagna. Właśnie wtedy wszyscy dają pokaz przestrzegania pierwszego przykazania pielgrzyma: POMAGAJ. Tak więc pół pielgrzymki dźwiga na ramionach obraz, wózki i dzieci, a drugie pół łapie cię, ratując przed niechybną śmiercią, kiedy wpadasz w wodę tudzież chaszcze sięgające ci do klatki piersiowej i przez kolejne 10 minut pyta z troską, czy wszystko w porządku i czy nic się nie stało. Przewodnikiem jest Waldek, którego prowadzi mapa w komórce.

Kiedy wychodzimy ze strefy podmokłej i zmachani padamy na wydmę po przeciwnej stronie drogi, znajduję miejsce koło przewodnika, który zerka na współidących i z pewnym poczuciem winy stwierdza:

- Oni mnie rozciągną na sosnach za te bagna...!

- Noo powiem wam, że stacja trzynasta to ukrzyżowanie Waldka - naraz daje się słyszeć jakiś głos, kiedy przewodnik właśnie częstuje mnie pomidorkami, a on robi ciężką do precyzowania minę.

- Super było! To byłą najpiękniejsza trasa na świecie! A pamiętacie, co ktoś powiedział przed wyjściem? - tuż nad uchem słyszę kobiecy głos, który z racji braku odpowiedzi, sam sobie odpowiada na to pytanie. - Niech nas Bóg prowadzi. Więc zażalenia tam na Górę...

 

Rozmnożenie chleba

Środa rano; koło dziesięciu osób robi kanapki na śniadanie dla niecałych dwustu osób i wśród żartów i smarowania czternastu bochenków chleba, jeden ze smarowaczy zastyga z nożem w jednej, a z posmarowaną do połowy serkiem topionym kromką chleba w drugiej ręce i olśniony patrzy na nas z błyskiem w oczach.

- Wiecie jak naprawdę było z rozmnożeniem chleba?

Ja i stojąca tuż obok dziewczyna patrzymy najpierw na siebie, a później na niego z pytaniem w oczach.

- Jezus miał 14 bochenków chleba i 10 serków topionych. Popatrzył na dwustu ludzi, popatrzył na jedzenie i powiedział: nakarmię ich. Resztę historii znamy.

Nakarmił. Każdy w drogę ruszył najedzony.

 

Taka, jaka jesteś - jesteś fajna; nie musisz być idealna!

 

Niedziela, chwila przed wyjściem do kościoła. Stoję przed lustrem i krytycznie patrzę na swoje odbicie: wiecznie nieukładające się i puszące na wszystkie strony włosy, zbyt okrągła twarz, oczy koloru nie wiadomo jakiego; to do poprawki, no i jeszcze tamto bym zmieniła. Dochodzę do wniosku, że to nie ma sensu, więc odwracam się na pięcie do mnie po drugiej stronie tafli szkła i wychodzę z domu.

Budynek jest wysoki a wąski i niezbyt duży. Przez godzinę wyjątkowo skupiam się na każdym wypowiadanym słowie, jednak z myślą tłukącą się gdzieś z tyłu głowy, że to nie to, co na pielgrzymce, że jest tak powszednie, że aż boli, ale też w porządku. Po skończonej mszy przyklękam na środku i zmierzając do wyjścia, w eter kieruję pytanie, które mimowolnie wymyka mi się w myślach i w zasadzie nie oczekuję na nie żadnej odpowiedzi. “Zobacz, założyłam moją najładniejszą sukienkę, zanim do Ciebie przyszłam. Czy ja Ci się właściwie podobam?” Ku mojemu zaskoczeniu słyszę roześmiany głos i przed oczyma od razu materializuje mi się twarz, która spogląda na mnie spod przymrużonych powiek, od których promieniście rozchodzą się zmarszczki wywołane szerokim uśmiechem znajdującym się gdzieś poniżej.

- No pewnie, co to w ogóle za pytanie? Kochanie, podobałabyś mi się nawet, gdybyś przyszła rozczochrana i w dresie!

 

Tak więc zostałam wychowana przez ptaki. A właściwie przez Szpaki.

Dziękuję.

6 komentarzy

Ciąg dalszy Ważne !!!
2017-11-20 00:19
Osiemnasty listopada. Wiadomość spada na mnie jak grom z jasnego nieba, mimo że mogłam jej się spodziewać. W środku czuję tylko pustkę i do wieczora chodzę otumaniona. Pustka jednak kończy się nagle, a po mojej twarzy płyną trzy łzy. > Koło dwudziestej zamyślam się, patrząc bezmyślnie na stojącą na honorowym miejscu na półce książkę "Idź, Mojżeszu" przeczytaną już niezliczoną ilość razy. Sięgam po nią i wzdycham w myślach, nie oczekując w zasadzie żadnej odpowiedzi, bo wzdycham tak sobie, absolutnie niezobowiązująco: > - Szpaku, czemu ciebie nie ma? Za czyje zdrowie mam się teraz na różańcu z taką wiarą modlić? > Na to przed oczyma materializuje mi się twarz Szpaka: rozpromieniona i opalona, jakby dopiero wrócił z pielgrzymki, a nad nią ciemne włosy przyprószone siwizną w nieładzie, jakby właśnie podniósł się po krótkiej drzemce na postoju. Taka dobra, uśmiechnięta, prawie roześmiana w tym szczęściu, że do niego mówię. > - Teraz za mamę Jonatana i Domana, za Ewę Kučerową. > - Przecież wiesz, że się modlę co najmniej od sierpnia - odpowiadam, bo nagle mam wrażenie, że on wie już wszystko, nawet o wierszu "Na odejście Andrzeja" i okolicznościach, w jakich powstał. > - Wiem. Dobrze ci idzie - słyszę i znów widzę uśmiech obejmujący całą twarz i sięgający aż po oczy.
takajedna
2017-11-16 11:44
Witaj kochana. Trochę napiszę o Tobie, choć anonimowo. Znam Twoich rodziców. Poznali się na pielgrzymce i później systematycznie przyprowadzali tam Was, swoje dzieci. Powaliłaś mnie tekstem, gdy czytałam to jeszcze w wersji roboczej. Cieszę się, że inni też mogą go przeczytać. Skłoniłaś mnie do refleksji. My, dorośli, lub prawie dorośli jeździliśmy na TĘ pielgrzymkę z wyboru. Was dzieci po prostu przywożono. To jak ją zapamiętałaś z dzieciństwa daje nowe, świeże spojrzenie na to, co się tam działo. Cieszę się, że jako już dorosła chcesz tam wracać. Zachęcam inne dorosłe lub dorastające dzieci, "przywleczone" kiedyś przez Szpaki do podzielenia się z nami,(vipowcami) wrażeniami i wspomnieniami z pielgrzymek..Serdecznie pozdrawiam.
Kasia z Sycowa
2017-11-15 11:46
pięknie piszesz kochana, kontynuuj i dziel się. Dziękuję za te teksty, na chwilę poczułam się jakby ktoś przelał niektóre myśli z mojej głowy, tak dziwnie, ale i dobrze, ach mu nadwrażliwcy...
ciemnowłosy
2017-11-14 22:16
Nie przepraszaj :)
koma70
2017-11-14 14:13
Ile wspaniałych słów... dziś za dużo się dzieje by się dokładnie wczytać, ale wydrukuję sobie jako lekturę do poduszki. Sam tytuł mnie już powalił... bo to właśnie Szpak pokazał mi jak marzyć o lataniu i... realizować to Marzenie ;)
joasia
2017-11-13 23:31
Kochana, dziekuję za ten tekst! Jestem wzruszona Twoją wrażliwością i odwagą! To był moment wspólnej drogi...niesłychane! Wynika z tego, że kroczyłyśmy w powiewie blue! :) Napisz do mnie mejl! Przytulam Cie sercem - Twoja dwudziestolatka, heh :)

Dodaj komentarz

do góry tworzenie stron internetowych