Alfabet Szpaka : O
2018-10-22

6 września. Głupie wrażenie. Właściwie głupio stwierdzić, że głupie. Nieuchwytne. Ulotne. Niezrozumiałe. Niepewne. Wydaje się, że dzień temu o 22:40 misja się skończyła i czuję dziwną pustkę.
Tylko początkowo świadomie kolejną dobę odmawiam różaniec. Bezładnie. Bezradnie. Ciągiem. Ciurkiem. Non stop. Zdrowaś i zdrowaś. Ojcze, pełna łaski. Dopiero miesiąc temu zorientowana zostałam, że wśród słów tak wiele znaczących wymawiam też swoje imię.
Mam wyrzuty. Głównie sumienia i do siebie. Bo mam wrażenie, głupie, po raz kolejny, drugi czy trzeci, że to jest moją winą. Bo mogłam zrobić więcej; mogłam powiedzieć głośno o tym, że Szpak prosił, by modlić się za nią na różańcu, ja mogłam się modlić więcej. Mnóstwo rzeczy mogłam zrobić, których nie zrobiłam.
Gadam sama ze sobą, czy też może z Nim(i), cały zas podświadomie odmawiając różaniec, zła na siebie, na Szpaka, że już ani on, ani nikt Inny mi nie podpowiada, nie mówi, czy to moja wina, o co w tym ma, czy też miało, chodzić. Nic. Cisza. Głucha. Ślepa. Bezradna. Samotna. A cisza jest czymś najgorszym.
Kiedy przestanie mi się to "Zdrowaś Maryjo" powtarzać, mam wrażenie dotyku dłoni na lewej łopatce. Jakby ktoś lekko położył dłoń na plecach, podtrzymywał, a może mówił: "nie martw się, spoko, jestem z tobą". Zimnej dłoni. Ale z pewnego rodzaju energią, która kojarzy się, jakkolwiek by to nie brzmiało, tylko i wyłącznie z dłonią. Taki oddech na plecach, obecność tuż obok.
Rzucam sobie w eter pytanko.
"Zostawiliście mnie, bo to moja wina?"
Znów ta piętnująca cisza.
"No więc za kogo? Za kogo mam się teraz modlić? Zostawić różaniec? Tyle cegiełek, on, ona... i teraz tak to zostawić? Tylko Wy wiecie, czy działało... ale zostawić?"
Czuję irracjonalną złość. Na Ciszę. Dopóki z tego samego eteru nie odpowiada głos. A być może wyobrażenie głosu. Głos mówi cicho i kobieco. Z zastanowieniem. Może niekoniecznie z wyrzutem, ale z namysłem i delikatnością.
"Za niego. Proszę, teraz za niego."
A mi od razu przed oczami staje jej mąż. Siwy, brodaty mężczyzna, którego chyba znam, ale nie wiem skąd. Nie: „kojarzę”; „znam”. Mrugam oczami na znak potwierdzenia i wydłużam łańcuszek o trzecie główne oczko z pakiecikiem pięciu pomniejszych, żeby nie musiała już prosić.
Dlaczego pięć? Ona nazywa się: „dająca życie”. Potrafię odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Ty pewnie też.
Ja zaś na imię mam: „pełna łaski”, choć ze zrozumieniem tego jest jeszcze duży problem.
*
Przypomina mi się zdjęcie. Barierka. Często-chowa, choć tym razem nie ucieka, nie kryje się, a wychodzi naprzeciw. Ciemne okulary. Przeraźliwa chudość. Orli nos, ptasi wzrok. "Patrzy oczami Szpaka", przypomina mi się usłyszane od kogoś zdanie i uświadamiam sobie, że podświadomie i ja to wiedziałam. A może to on patrzy jej oczami na swoje dzieło. Na ich dzieło. Oboje z góry.
Przypomina mi się klęczący on. Rozmawiający on. Z nią. Ale tylko w tej jednej pozycji. Na jednym kolanie. Przypomina mi się, że za każdym razem odbierało mi mowę. Z niewypowiedzianego. Z niesprecyzowanego. Przypomina mi się, jak siedziałam nieopodal niej. Jak przyglądał się jej, podszedł, zapytał: „mogę?”, bez czekania na przyzwalającą odpowiedź okrył jej szczelnie nogi śpiworem i wrócił z powrotem na miejsce za ołtarzem. To chyba nazywa się akt miłości.
Przypomina mi się, jak napisałam do niego. Spanikowana. Ale spanikowana, sama tego świadoma, irracjonalnie, bez związku z niczym, gdzieś tak na dwa tygodnie przed jej śmiercią. Żeby odmówił modlitwę albo odprawił za nią mszę. Żebym nie musiała już się bać, to jest: żeby było dobrze. Nie ze mną, z nią. Nie wiem, czy to zrobił. Nie odpisał. A ja nie zapytałam.
Ewa, przepraszam.
2019-01-23 14:54