Jesteś tutaj: Strona główna / Ota Nepily

Ota Nepily

2010-09-07

Dojrzewałem w czasach, gdy w Czechach bycie poetą było wielce niebezpieczne. Śpiewanie stawało się przestępstwem, gdy nie było urzędowo dozwolone i zatwierdzone przez komisję ideologiczną. Z radia i telewizji rozlegała się doskonale sterylna kultura, aż w końcu Międzynarodówka sprawiała na mnie wrażenie najbardziej uduchowionej pieśni. Społeczeństwo w latach siedemdziesiątych było tak doskonale znormalizowane, że zwracanie się do kogoś w pracy, w szkole lub w urzędach inaczej, niż towarzyszu, czy towarzyszko, oznaczało pewne samobójstwo. Ludzi nie posyłano już na miejsca straceń tak, jak w latach pięćdziesiątych, ale kulturowa i ideologiczna manipulacja narodem ze strony władz komunistycznych osiągała swój szczyt. Kto w tych czasach miał możliwość przeczytać rok ,,1984" Orwella, mógł być tylko przerażony, jak blisko tej powieści się znajdujemy. Gdyby sytuacja była troszeczkę normalna, może byłbym astronomem albo fizykiem, jednak gdy podczas współpracy eksternistycznej z obserwatorium astronomicznym doświadczyłem przejmującej troski pracowników ideologicznych o astronomię i naukę w ogóle, udałem się raczej we własną, niepewną, ale niezależną drogę poznania, szukania sensu istnienia i szczęścia osobistego. Wizja, że jako pracownik naukowy będę zmuszony przemalowywać wszystkie planety i miliardy gwiazd we wszechświecie na kolor czerwony przerażała mnie i nie dawała mi żadnego sensu ani perspektyw. Komuniści chętnie kupiliby dla was nowy teleskop, ale tylko pod warunkiem, że za pomocą niego pokazywać będziecie ludziom, że w niebie nie ma Boga ani aniołów, a w dodatku Boga nie wolno było pisać przez wielkie B.

To wszystko nie dokuczałoby mi tak bardzo, gdybym widział, że wokół mnie są też ludzie szczęśliwi i zadowoleni, przynajmniej częściowo odczuwający radość i nadzieję. Jednak ludzie szczęśliwi nie byli, choć nie brakowało im jedzenia. Każda rodzina przeżywała swój traumat z lat 68 i 69 i z początku normalizacji, choć o tym nie mówiono. Strach i autocenzura działały niezawodnie i gruntownie we wszystkich sferach społeczeństwa i u każdego indywidualnie. Nie rozumiałem sytuacji, gdy ludzie żyją w czymś, czego nie chcą. Znaczyło to zrozpaczone bycie, z  zakneblowanymi ustami i opaską na oczach. Zadawałem sobie pytania, dlaczego ludzie nie mówią o tym, co ich dręczy, co czują, dlaczego nie przeciwstawiają się rzeczom, z którymi się nie zgadzają i które uważają za złe lub bezsensowne. Był to doskonale absurdalny teatr dochodzący absurdalnych rozmiarów.

Pierwszy przebłysk nadziei widziałem pod koniec lat siedemdziesiątych w piosenkach Karla Kryla i Jaroslava Hutki. Zupełnie ożyłem i byłem zachwycony tym, że ktoś jest zdolny wypowiedzieć się o tym, w czym żyjemy i jacy jesteśmy, i że potrafi czerpać ze skarbca ludzkości w czasach, które wydawały mi się tak bardzo jej pozbawione. Bardzo życzyłem sobie być przynajmniej na jednym z koncertów Hutki i zaśpiewać razem z nim i z ludźmi na sali którąś przez niego zaaranżowaną pieśń ludową, wbrew temu, że w tych czasach nie było normalne ani pożądane, by ludzie wspólnie śpiewali, tym bardziej, gdy śpiewali duszą i sercem. Moje marzenie jednak nie spełniło się. Hutka, już w czasach, gdy go poznałem z nagrań magnetofonowych, nie miał możliwości u nas śpiewać. Nie śmiał, był zmuszony do emigrowania bez możliwości powrotu do swego kraju. Nie byłam, było wielu znakomitych piosenkarzy, którzy znikali nie tylko z podiów, ale również z naszego kraju: Vlasta Ti'esnak, Svatopluk Karasek, Vladimir Veit. Poeta Jiri Gruśa został uwięziony za napisanie prawdziwej powieści autobiograficznej "Ankieta" i później pozbawiony przynależności państwowej. Rozpętała się histeria propagandowa przeciwko Karcie77, a później rozpoczął się proces członków VONSa. Nie znałem tych ludzi, nie wiedziałem, o co im chodzi. Tekstu Karty77 nikt nie znał, póki nie słuchał radia zagranicznego i pomimo to reżimowi udało się przeciwko tej grupce ludzi nagromadzić kilka milionów podpisów, Kartę 77 publicznie potępiano w fabrykach, szkołach, instytucjach kulturalnych i naukowych. Większość wtedy uważała kartystów za głupców, którzy sami sobie zakładają stryczek na szyję i chętnie tę garstkę zrozpaczonych ludzi osądziła. Ja krótko po tym, w naszym mieszkaniu, obchodziłem ze swoimi kolegami moje osiemnaste urodziny. Poprosiłem kolegę, który miał przy sobie gitarę, by zagrał Kryla. Wykręcił się z tego, bo bał się, że potem może nie skończyłby studiów, a z żoną spodziewali się dziecka. Niedawno,  ponoć zamknęli do więzienia dwóch chłopaków za to, że w jakiejś gospodzie przy piwie śpiewali Kryla.

Był rok 1980. Wtedy pierwszy raz przyjechałem do Brna, gdzie poznałem grono kolegów i przyjaciół. Pomiędzy młodymi. plastykami, aktorami, studentami, znalazłem bardziej swobodną i twórczą atmosferę. Zachwyciłem się ich obrazkami, poezją, teatrem i sposobem  życia. Pierwszy raz widziałem współczesną sztukę przeżywaną i prawdziwą, która przemawiała do człowieka gdzieś głęboko wewnątrz, pierwszy raz słyszałem poezję czytaną na ulicy w gronie przyjaciół. Możliwe, że tych ludzi nie było znów tyle i nie były dla nich przeznaczone galerie, teatry i sale koncertowe, ale byli dla mnie oazą człowieczeństwa, nadziei i szukania prawdziwszej refleksji tego świata. Była to droga całkowicie apolityczna, poszukująca odpowiedzi na swe problemy, droga nieobciążona niedawną przeszłością. Pomimo to reżim potrafił nawet tych ludzi wciągnąć do swej politycznej gry. Kiedy moi przyjaciele pozwolili sobie w rocznicę Dostojewskiego odegrać teatr na ulicy,oskarżono ich o publiczny występ antypaństwowy, który według SB był przypomnieniem sierpnia 1968. Podczas przesłuchania prowadzący śledztwo pytał, czy Dostojewski nie jest aby autorem zakazanym. Kiedy już byłem bardzo rozgniewany tym, co się działo, włączyłem w domu na całego magnetofon z taśmą Kryla i otworzyłem okno. Chwilami nie widziałem żadnej nadziei i mówiłem sobie, że lepiej pójść do więzienia, niż służyć temu świństwu. Spodziewałem się, że każdy drugi człowiek jest donosicielem i że za tego Kryla po mnie przyjadą. W końcu przyszedł jakiś młody człowiek, zadzwonił i powiedział:  " Ma pan otwarte okno, mnie to jest obojętne, ale chcę panu powiedzieć, że słychać tego aż na przystanku trolejbusowym sto metrów stąd."

W czasach, które u nas wyglądały beznadziejnie, coś zaczęło dziać się w Polsce: ludzie na masową skalę zaczęli domagać się swych praw i nie można było tego powstrzymać. Później w Brnie dotarły do mnie jakieś urywkowe wieści o wspaniałej atmosferze między ludźmi w Polsce, od człowieka, który był tam na jakimś festiwalu teatralnym. Gdy zbliżało się lato 1981, powiedziała mi koleżanka Kasia, która studiowała w Brnie, że z przyjaciółmi szykują się w sierpniu do Częstochowy, że odbywa się tam jakieś święto, ludzie przychodzą tam pieszo i śpiewają, że panuje tam przyjazna atmosfera i że ponoć spotkać mają się tam nawet hippisi. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. U nas śpiewanie było zakazywane, zabraniano organizowania koncertów, a gdzieś w Polsce sobie chodzą ludzie pieszo i śpiewają przy tym co chcą! Nie do uwierzenia! Wyobrażałem sobie w tej chwili husytów, którzy przed więcej niż pięćset pięćdziesięcioma laty ruszyli źle ubrani i uzbrojeni przeciwko największej i najsilniejszej armii tych czasów, i tylko wiarą w swoją sprawę i zdecydowanym śpiewem wywołali w nieprzyjacielu panikę i rozpędzili potężną armię krzyżacką. Niczego za bardzo nie planowałem. Tych kilka informacji od Kasi zaciekawiło mnie, choć niczego wstrząsającego nie oczekiwałem. Skoro tylko przybliżyły się dni święta w Częstochowie, wyruszyłem z aparatem fotograficznym i kamerą w drogę, mając także nadzieję, że spotkam tam Katarzynę, lubiłem ją i potrafiłem ją sobie wyobrazić,pozostałe rzeczy, które miałem napotkać, do tej chwili były dla mnie niewyobrażalne. Kasia i jej przyjaciele w końcu tam nie dotarli,przez granicę nie puścili ich nasi celnicy, bo podejrzewali całą grupę o to, że jadą do Częstochowy, co pod względem ideologicznym było jak najbardziej niepożądane. (Temu, kto u nas przyznał się do wiary, nie wolno było pójść na studia, pracować z młodzieżą ani w sferze kultury, czy na innych ważnych miejscach. Noszenie krzyżyka na szyi bywało powodem do wykluczenia ze studiów. Ja dotarłem do Polski za pięć dwunasta, jeśli chodziło o moją sytuację życiową. Podlegałem powszechnemu mniemaniu, iż nic nie można zrobić, niczego nie można zmienić. Beznadziejność, pustka, ciemnota i lęk. Najlepiej było mi w powieściach Dostojewskiego. Miałem dopiero dziewiętnaście lat i chciałem odejść z tego świata. Przeżywałem psychiczne piekło. Byłem na dnie, wyczerpany, nic mi się nie udawało. Miałem problem z przyjęciem na studia artystyczne, pierwszy raz poważnie i bardzo nieszczęśliwie byłem zakochany. Moja praca w dziedzinie fotografii, filmu i diafonów była coraz bardziej nie do przyjęcia dla publicznej prezentacji. Nie miałem już powodu do życia. Poznałem, że człowiek musi znaleźć się na samym dnie, w zupełnej ciemności, aby zobaczył światło, które dotychczas go omijało, aby usłyszał głos Boży w całej sile i konieczności, aby zrozumiał, że bramy nieba i piekła są tam, gdzie człowiek sam sobie je postawi, że w jakiejkolwiek sytuacji od nas zależy w jakim kierunku się udamy, że nie ważne jest, czy żyjemy w gorszych albo lepszych czasach, bo każde mają swe przeszkody, że ważne jest w jaki sposób wytrwamy, bo w próbach życiowych sprawdzamy się raz lepiej, a innym razem gorzej. Najważniejszym jednak jest poznanie, że zawsze istnieje nadzieja, póki sami jej nie tracimy. Gdy mamy nadzieję, możemy być szczęśliwi.

Człowiek stworzony został po to, by być szczęśliwym, i by swoim szczęście, umiał podzielić się z innymi ludźmi i z Bogiem. O tym właściwie jest cała ta historia. Polski sierpień 1981 zmienił moje życie.

Egzystencjalnie i od podstaw mnie przemienił. To, co tam przeżyłem, natchnęło mnie radością i nadzieją, i przy wspomnieniu o mych samobójczych zamiarach mówiłem sobie, że gdybym umarł teraz, umarłbym szczęśliwy. Przeżyłem wprawdzie mały cud, gdy we Wrocławiu po wejściu do kościoła, nie znając polskiego, wysłuchałem czytania z Pisma Świętego i rozumiałem każde słowo, nie było to jednak natychmiastowe nawrócenie, gdy człowiek wnet rozpoczyna głosić zbawienie i naukę Jezusa Chrystusa. Był to właściwie tylko krok do poznania, że słowo Boże znajduje się bliżej prawdy i człowieka, niż propaganda czy ideologia komunistyczna. Tym, co najbardziej do mnie przemawiało, była swobodna atmosfera pomiędzy ludźmi,
to, że człowiek czuł się naprawdę człowiekiem, że ludziom zwrócona została godność i nadzieja, że o swych sprawach mogą decydować sami. Odczuwać można było szacunek do człowieka, serdeczność i szczerość w stosunkach międzyludzkich i także prawdziwą solidarność, a przede wszystkim ludzie nie bali się i byli o wiele szczęśliwsi niż u nas. Podziwiałem to, że ludzie obchodzą święto i nikt ich do tego nie zmusza, ani im nikt tego nie zabrania. Ludzie przychodzą dlatego, że sami tego chcą i jest takich dużo.

Wiara była żywa, księża byli blisko ludzi i prawdziwego życia, że nie  rozumiałem, jak może społeczeństwo funkcjonować w realiach komunizmu.  Nie było dla mnie trudne dopasować się do tej społeczności, tylko  chwilami nie mogłem powstrzymać łez szczęścia -i wzruszenia. To,  czego u nas bezskutecznie i beznadziejnie szukałem i oczekiwałem, to o  czym marzyłem w swych snach,spełniło mi się w Polsce. W końcu znalazłem  też polskich hippis. Kiedy pewien młody Polak zapytał mnie, czy  przypadkiem o nich nie wiem, zaczęliśmy razem ich poszukiwać i  znaleźliśmy ich tam, gdzie zwiększała się koncentracja długowłosych  chłopaków i dziewczyn, przybywających do jednego miejsca. Potem  między nimi pojawił się ksiądz, z którym dużo chłopaków i dziewczyn  było na ty, w chwilę później przybył drugi ksiądz, jeszcze młodszy od pierwszego,  i na łące zaczęli przygotowywać mszę na prowizorycznym ołtarzu w  postaci wypożyczonego stolika i pod krzyżem ze związanych  znalezionych gałęzi. Szaty i kielichy do mszy wyglądały jak za  dawnych czasów, a dwudziesty wiek przypominał tylko zegarek elektroniczny  na ręce jednego z księży. Nabożeństwo trwało przez kilka godzin, ludzie przychodzili,  rozmawiali, śpiewali, tańczyli, a podczas Pozdrowienia Pokoju  obejmowali się i całowali. Była to nadzwyczajna i piękna atmosfera.  Miałem wrażenie, że jestem na drugiej stronie półkuli ziemskiej albo  przynajmniej o tysiąc lat wstecz. Wszystko oświetlone było tylko  paroma świeczkami. Nikt donikąd nie śpieszył i wszyscy chcieli być  jak najdłużej razem. Podczas modlitw trzymaliśmy się za ręce, a oczy  wielu ciekawych dziewczyn były jak te najpiękniejsze gwiazdy na  niebie. Dopiero po kilku latach, gdy pokazywałem fotografie swym  przyjaciołom, stwierdziłem, że było tam razem ze mną kilka innych  ludzi z Czechosłowacji. Pamiętam, że wtedy księżyc był w pełni i jasno  świecił, a ja przez niego posyłałem do domu pozdrowienia mym  przyjaciołom, o których myślałem, że chcieliby tam z nami być i że  pewnie także byliby szczęśliwi, mogąc to przeżyć. Było to, jakbym  znowu się urodził, ale tym razem w raju. Od tego momentu pragnąłem powrócić  znów na to miejsce, między tych ludzi. W dalszych latach miałem  możliwość spotkać mnóstwo interesujących ludzi, przebywać w różnych  ciekawych miejscach, przeżywać szereg niepowtarzalnych zdarzeń, ale  nic z tego nie było mocniejsze od tego przeżycia i nic do dziś nie  było w stanie go pokonać. Ludzie, których spotykałem pierwszy raz w  życiu, dzielili się ze mną jedzeniem i proponowali mi nocleg, z  ciężarówki rozdawano świeży chleb, jeszcze ciepły, właśnie  przywieziony z piekarni. Byli między nami i ludzie fizycznie  upośledzeni, a ja widziałem ich szczęśliwych. Były dla nas otwarte bramy  raju, do którego mógł wejść każdy, bez względu na swój wygląd, swe  położenie, bez względu na to, przez co w życiu przechodził.  Przeżywaliśmy to, o czym ludzie dawno już zapomnieli, prawdziwe  przebywanie w raju, prawdziwą obecność Boga. Tego nie można było  zainscenizować, można było tylko to przeżyć. Nie miało to nic wspólnego ze  zbiorową psychozą, gdy ludzie są pozbawieni rozsądku i można nimi łatwo  manipulować. Manipulacja tą społecznością nie była możliwa. była to  społeczność istot absolutnie niezależnych, poszukujących swych  korzeni jakoś podświadomie w pierwotnych wartościach i mądrości,  które były dane ludziom na początku wieków, a o których dzisiejsza  cywilizacja zapomina albo nie jest zdolna do nawiązania z nimi  kontaktu. Żaden narkotyk nie potrafi wywołać takiego stanu. Żaden  narkotyk nie jest w stanie oczyścić człowieka tak doskonale, jak  udział w takim nabożeństwie. Gdy mówiłem ludziom w Polsce, że jestem z  Czechosłowacji, wielu przepraszało mnie za rok 1968, kiedy przyszli  do nas razem z armią radziecką, mówili, że właściwie nie wiedzieli  dokąd idą, mówiono im, że to ćwiczenia wojsk Układu Warszawskiego. Od  wielu ludzi słyszałem, że Polacy będą się bronić, gdyby coś takiego  miało się powtórzyć w Polsce. Byłem tak bardzo niedouczony w  znajomości Pisma i religii, że po powrocie do domu opowiadałem  przyjaciołom o święcie Pani Marii w Częstochowie i posyłałem im  fotografie, na których napisałem o Wniebowzięciu Pani Marii 15  sierpnia 1981, ponieważ logika mówiła mi, że Panna Maria, jak poszła  za mąż za Józefa i urodziła Jezusa, to była Panią. Także głowiłem się  nad tym, dlaczego właśnie Jezus ma być Zbawicielem ludzi, kiedy mnóstwo  innych ludzi na Ziemi także często cierpiało dla dobrej sprawy, a  niekiedy ich cierpienie trwało dłużej i było większe, niż cierpienia  Jezusa Chrystusa. Pomimo to odczuwałem, że msza odprawiana przez  księdza dla tych ludzi jest dobra, potrzebna i nie ma tu żadnej  nieprawdy ani kłamstwa, a to, czego nie rozumiałem, uważałem za  tradycję z dawnych czasów, którą szanowałem. Ważne dla mnie było to, że  ludzie mieli prawo do miłości, szczęścia i wolności. U nas mieliśmy  obowiązek budowania socjalizmu, czczenia Partii Komunistycznej,  opiewania Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej i forsowania  światopoglądu materialistycznego. Wszystko inne byto niepożądane i  wrogie. Komuniści u nas tak rozpaczliwie negowali. istnienie Boga, iż  doszedłem do wniosku, że właściwie nie można tak długo negować  czegoś i zaprzeczać czemuś, co nie istnieje. Potem dowiedziałem się,  że wielu naukowców i astronomów by/o i jest ludźmi wierzącymi. Przestudiowałem  z astronomii, fizyki i matematyki, co było możliwe i nie odczuwałem żadnego  przeciwieństwa między przesłaniem Pisma i naukowym poznaniem świata. Zacząłem  powoli czerpać z mądrości Pisma Świętego, abym zrozumiał ludzi,  społeczeństwo, i bym znalazł otuchę dla siebie. Nie była to jeszcze  czysta wiara w Boga, było to tylko przeczucie, że bez Boga nic nie  było by możliwe, że gdyby nie było Boga, stworzenie świata i życia  było by wielkim cudem, który mógłby uczynić tylko Bóg. Mym najlepszym przyjaciołom  zwierzyłem się, że myślę, iż Bóg Istnieje. Często otrzymywałem  odpowiedzi, że to nonsens, że Bóg, gdyby naprawdę istniał, nie  dopuściłby do takiego cierpienia, takiego zła i nikczemności, nie  byłoby wojen a ludzie żyliby w miłości i szczęściu, nie byłoby strachu,  ludzie nie byliby zniewalani przez drugich i nie myślałby każdy tylko o  sobie. Pod koniec lata 1981 pierwszy raz byłem na przesłuchaniu. Jak  później się okazało, nie tyle z powodu mnie, choć o mnie także mieli  parę informacji, ale chodziło o jednego robotnika z fabryki, w  której pracowałem Na imię miał Ruda, by/ wielkim zapaleńcem muzycznym,  uwierzył w Boga i nie robił z tego tajemnic, ludziom, do których miał  trochę zaufania, czasami pożyczał jakiś tekst, więc oni potrzebowali  go dostać i zlikwidować. O mnie dowiedzieli się, że czytałem Biblię,  myśleli, że pożyczył mi ją Ruda. Nie wiedziałem, jakie karty milicja  trzyma w rękach. Nie chciałem kłamać i nawet tego nie umiałem, wiedziałem,  że kłamstwo można łatwo odkryć. Pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy czytałem  Biblię. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że tak, ale że nie wiedziałem,  że tego nie wolno,że interesuję się astronomią i historią, i że  chciałem znaleźć dawne wyobrażenia ludzi o kosmosie, kiedy jeszcze  nie posiadali o nim współczesnych informacji naukowych. Prowadzący  śledztwo odpowiedział, iż tego nikt nie zakazał, bynajmniej nie, tylko  nie można do Biblii podchodzić poważnie, i że właściwie to interesuje  go, w jaki sposób Biblię zdobyłem. Moja odpowiedź zaparła mu oddech,  nie wierzył swoim uszom. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że  wypożyczyłem ją w bibliotece naukowej. W końcu wprost mnie zapytał  czy znam Rudę, o czym razem rozmawiamy i czy pożyczał mi coś do czytania.  Powiedziałem, że rozmawiamy o muzyce, o tym jakie płyty wydano, i że  pożyczył mi napisane teksty pewnej grupy (o której wiedziałem z  pewnością, że nie jest zakazana). Padło pytanie, czy byłem w Polsce. W  tym momencie z włączonego radia słychać było coś o siłach kontrrewolucyjnych w Polsce. Przestraszyłem się i chciałem powiedziećNIE! Chwilę się wahałem, a potem starałem się jak najspokojniej powiedzieć, że byłem (miałem przecież pieczątkę w paszporcie i parę ludzi też o tym wiedziało). Pytał mnie,gdzie konkretnie byłem. Twierdziłem, że byłem tam tylko krótki czas, i że zwiedzałem zabytki. Podkreślałem nazwy wszystkich miast, przez które przejeżdżałem i tylko jakby na marginesie dodałem Częstochowę. Nie wzbudziło to jego uwagi, pewnie nie miał pojęcia, o co chodzi. Jeszcze raz dodał, że Biblii nie powinno się traktować poważnie, że zna kilku ludzi, którzy chodzą do kościoła, a gdy z niego wyjdą, to kłamią i kradną. I że też wie o tym, że mam problemy w szkole, ale gdybym pomógł im dopaść takich ludzi,którzy kłamią i kradną, kiedy na kogoś takiego natrafię, to oni w zamian za to, pomogliby mi zdać maturę! Rudę oczywiście wnet ostrzegłem. Chyba przeciwko niemu nie udało im się nagromadzić dostatecznie dużo dowodów do oskarżenia, bo w końcu został w pracy na swoim miejscu. Wielkimi i dobrymi przyjaciółmi jednak nigdy nie byliśmy. Ufaliśmy sobie, ale przeszkadzało mi, że Ruda zaczął palić teksty i niszczyć kosztowne płyty grup zagranicznych, o których wiedział albo mniemał, iż nie wierzą w Boga albo nawet programowo go odrzucają. W Polsce między hippisami widziałem obok siebie ludzi wierzących, agnostyków, ateistów,buddystów, krysznowców, którzy tworzyli tolerancyjną,a niekiedy faktycznie harmoniczną społeczność, której celem było znalezienie wolnego pola dla rozwoju duchowego i doskonalenia się w duchu miłości i powszechnego pokoju. Nikt, nawet w najmniejszym stopniu, nie przekonywał nikogo do brania udziału w nabożeństwach i nikt też tego nikomu nie zabraniał. Wszyscy ostatecznie pojmowali to jako sposób na zjednoczenie dusz bez względu na wyznania, wszyscy w końcu pragnęli miłości i pokoju, i Andrzej Szpak był w końcu jedynym, który zdołał przeprowadzić to zjednoczenie i pobło- gosławić je, kto potrafił stanowić pewny punkt i program, gdy już cała reszta miała się rozpaść. Chrystus był idealnym wzorem pierwszego hippisa, a Szpak ludziom mówił, że póki będą go naśladować w życiu i czynić według jego słów, to nie będą musieli w przyszłości przed swoimi dziećmi wstydzić się tego, że byli hippisami. Zapraszał nowych nieznanych ludzi na nabożeństwa przez niego odprawiane, gdy widział, że szukają oświecenia za pomocą narkotyków i mówił im, by spróbowali raz nie brać i przyjść na mszę, ale czyści, bez alkoholu i narkotyków, a wtedy przeżyją taki odlot, jakiego dotychczas nie poznali, i że od nich samych zależy, czy chcą poznać jeszcze coś innego, a gdy im się to nie będzie podobało, mogą powrócić z powrotem do swego stereotypowego życia. I faktycznie wielu ludzi zaczęło rezygnować z trawki, grzybków, maku i preparatów chemicznych. Przeżycie duchowe pokonało w nich wszelkie dotychczasowe doświadczenia, a narkotyki wydawały im się być niedobrym naparem kilkakrotnie wyługowanej herbaty. A choć nie było łatwo pokonać fizyczną zależność od narkotyków,okazało się. że można porzucić narkotyki w zamian za odnalezienie Boga, za wiarę. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, przeżycia z Polski były tak mocne, jakbym był tam wczoraj. Mieszkałem u babci na wsi i pod wieczór 13 grudnia 1981 w telewizji pojawiły się wiadomości z Polski, wtedy jakiś wojskowy w mundurze oznajmiał wprowadzenie stanu wojennego w tym kraju. Poczułem ciarki w plecach. Uzasadnienie dla mnie niezrozumiałe - ponoć większość narodu nie chce Solidarności, która doprowadziła kraj do katastrofalnej sytuacji, że funkcjonariusze Solidarności zaczęli nadużywać swych pozycji w celu osobistego wzbogacania się, i że Solidarność zgodnie z życzeniem większości porządnych Polaków zostaje wyjęta spod prawa. Serce ścisnęło mi się i nie rozumiałem, jak mogło się wszystko tak prędko zmienić. Przecież były to tylko cztery miesiące, gdy byłem tam i nie napotkałem jedynego człowieka, który byłby przeciw Solidarności, a przy tym rozmawiałem z tyloma ludźmi? Byłem smutny. Jechałem wieczorem do mamy do miasta i co widzę - okręgowej, powiatowej i miejskiej siedziby komunistycznej strzegą jakieś specjalne, po zęby uzbrojone patrole. Mówiłem, też się boją? Przecież u nas nikt by się na żaden protest nie odważył! I nagle pojąłem, że nie mają czystego sumienia, że nam kłamią, i poczułem wielką ulgę. U babci ze strychu przyniosłem do swego pokoiku owalny obraz Panny Marii. Dziadek mówił, że w dzisiejszych czasach takich rzeczy do mieszkań się nie daje, że nie jest to nowoczesne. Babci nie przeszkadzało to, a kiedy byliśmy sami, powiedziała mi, że przyjdą znów czasy, gdy ludzie będą wołać Boga i pouczyła mnie, że reprodukcje Jezusa z owieczkami, które posyłam przyjaciołom z okazji nadchodzących świąt, symbolizują właściwie Święta Wielkanocne i Jezusa - Pasterza, a teraz należałoby posyłać obrazek Jezusa w żłobku. Ja powiedziałem sobie, że to nie szkodzi, bo Jezus był dzieciątkiem tylko po narodzeniu, a później przecież przeżywał Wigilię inaczej, niż w jasełkach. Zaczęło mnie znów interesować, jaki przebieg miały u nas wydarzenia po sierpniu 1968 i na podstawie tego starałem się przewidzieć ciąg możliwych wydarzeń w Polsce,moim życzeniem było pojechać tam latem znowu, choć Solidarność była zakazana. Komunistyczna propaganda także obiecywała, że stan wojenny jest sprawą tylko paru tygodni, górą miesięcy, nim zostaną spacyfikowane wszystkie elementy wywrotowe. W końcu trwało to niemal dwa lata.

We wrześniu 1982 udało mi się rozpocząć studia w szkole artystycznej w Brnie. W zakładzie, w którym pracowałem, nie bardzo tego chcieli. Jeszcze po rozpoczęciu roku szkolnego z działu personalnego telefonowano do dyrektora szkoły, że w ubiegłym roku byłem w Polsce i opowiadałem o tym robotnikom, więc niech na mnie uważają. Dyrektor szkoły trochę kolegował się ze mną, więc mi to uszło. Dyrektorem był bardzo krótko, jeszcze przed rokiem był tylko profesorem fotografii i chodziło mu o to, by studentami tej szkoły byli ludzie prawdziwie zainteresowani tą dziedziną i zdolni dla niej się poświęcić. Nie chciał protekcyjnych studentów bez zainteresowania rzemiosłem. Do partii wstąpił, by móc rozpocząć karierę i wpływać na ulepszanie spraw. Był człowiekiem rozsądnym, którego szanowałem. Poznałem także jego żonę, gdy kiedyś w czasie weekendu, przed egzaminami, przyniosłem mu do domu swe prace, aby powiedział mi, czy w ogóle mam jakąś szansę, by być przyjętym do owej szkoły. Powiedział mi, że takich ludzi chciałby mieć na swym wydziale.,Mówiliśmy otwarcie o wszystkim. Gdy został dyrektorem, pomogło mi to, bo dzięki niemu zostałem przyjęty do szkoły, o której marzyłem, nawet przez te wszystkie kłody rzucane mi pod nogi. Żądał ode mnie tylko jednego, abym zachowywał się rozsądnie. Gdy raz przy studentach zwróciłem się do niego "panie dyrektorze", zabrał mnie do swej kancelarii i wytłumaczył mi, że powinno się dotrzymywać pewnych konwencji towarzyskich
i dał mi do zrozumienia, że mam się do niego zwracać "towarzyszu". Tego nie potrafiłem przełknąć i nigdy już się do niego wprost nie zwracałem, tylko przez pozdrowienie "Dzień dobry", na szczęście w szkole tej nie wymagano pozdrowienia "Cześć pracy, towarzyszu", jak
gdzie indziej. Latem 1983, po pierwszym roku studiów w szkole artystycznej doszła do mnie radosna wieść. Z okazji Święta Państwowego Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej odwołano stan wojenny, niespełna trzy tygodnie przed świętem w Częstochowie. Spodziewałem się, że sytuacja w Polsce będzie nieprzyjemnie znormalizowana, że się ucieszę, jeśli znajdę tam jedną dziesiątą tego, co miałem możliwość poznać w roku 1981, ale dla tej kropli nadziei miało sens wyruszyć w drogę i zaryzykować możliwe kłopoty z tym związane. Nie liczyłem na to, że nasi celnicy mnie tam wpuszczą. Wyruszyłem do NRD i spróbowałem pod pozorem tranzytu przedostać się do Polski. Udało się. Sytuacja jednak od samego przekroczenia granic nie wyglądała zbyt normalnie. W miejscach strategicznych wartowały  patrole, czasem można było zobaczyć transportery opancerzone. Kiedy dotarłem do Częstochowy, doznałem nieopisanego szoku, wszystko było zupełnie inaczej i odwrotnie, niż sobie wyobrażałem. Myślałem, że śnię, że jestem chyba na innej planecie. Wszystko wydawało mi się dziesięciokrotnie silniejsze niż w roku 1981 !

Wtedy to widziałem napisy "Solidarność" w kilku mniejszych gablotkach przy dworcach i na małych odznakach czy przepaskach porządkowych, teraz widziałem niezliczoną ilość  transparentów, często i kilkumetrowych. Transparenty Solidarności ze wszystkich zakątków Polski. Ze wszystkich stron płynęły do Częstochowy, po kilka dni, dosłownie nie kończące się procesje ludzi. Wyglądało to, jakby wszystkie ostatnie miejsca w Polsce były całkiem wyludnione i każdy, kto miał nogi albo przynajmniej wózek inwalidzki, przybywał do Częstochowy. Śpiewano jeszcze mocniej niż przed stanem wojennym - owi ludzie tworzyli dalsze długie, gęste i nie kończące się kolumny, witające pielgrzymów i wręczające im kwiaty; rozdające napoje i posiłki. Ludzie pozdrawiali się, podawali sobie ręce, z okien domów zwisały polskie flagi i napisy "Solidarność". To trwało prawie tydzień, codziennie od świtu do zmroku. Ludzie nieśli duże drewniane krzyże na pamiątkę zabitych i uwięzionych. Na przykład z Warszawy przyszło na piechotę około stu tysięcy ludzi w dwudziestokilometrowej procesji.  Dalszym pięknym wstrząsem było dla mnie zobaczenie przychodzącej pielgrzymki studenckiej z Krakowa - dwadzieścia tysięcy studentów wraz z wszystkimi profesorami z Uniwersytetu Jagiellońskiego, i w dodatku z transparentami Solidarności" i "Sprawiedliwości" i z ogromnym drewnianym krzyżem. Coś podobnego zobaczyłem potem już tylko w filmie "Gandhi". Wyglądało to, jakby w Polsce, po stanie wojennym, nie został już żaden komunista, a przecież na peryferiach Częstochowy i w zapadłych, mniej ruchliwych ulicach były zgromadzone długie szeregi samochodów pancernych i setki żołnierzy. Przewodniczący ówczesnego rządu komunistycznego protestował u kardynała, iż pielgrzymki wykorzystano do celów politycznych i otrzymał od kardynała odpowiedź, iż solidarność i sprawiedliwość należą do starych chrześcijańskich wartości, więc w końcu podjęto decyzję nie ingerowania w ogromne masowe pielgrzymki, póki nie dojdzie do otwartego napadania na rząd i do przemocy, do czego oczywiście nie doszło. Interesowało mnie także, co jest za kulisami, więc udałem się obejrzeć kolumny wojskowe i oczywiście nie ominęła mnie kontrola straży wojskowej. Gdy stwierdzili, że jestem z Czechosło- wacji, byli zdziwieni skąd się tam wziąłem i pytali mnie o urzędowe zaproszenie do Polski. Powiedziałem, że nie mam go przy sobie. Szczęściem było, że dołączyłem przed tym do dwóch dziewczyn a one powiedziały, że należę do ich pielgrzymki i że ksiądz na nas czeka. Jeden ze straży zarzucił, czy nie powinno się tego skontrolować w sztabie, ale następny powiedział: "Zostaw go, niech idzie", więc szliśmy dalej i już raczej nie sprawdzałem gotowości i mocy jednostek wojskowych. Najlepsze miało dopiero nastąpić - pielgrzymka hippis. Słyszałem ich już z daleka,ten śpiew i rytm był nie do zamienienia z innymi. Było coś po godzinie piętnastej, gdy zobaczyłem ich na horyzoncie i pobiegłem im naprzeciw. Było ich więcej niż kiedykolwiek przed tym, a Olda z Ewą szli na czele. Olda, Czech z gitarą, muzyką prowadził setki polskich hippies przez Częstochową i grał krótkie, proste polskie teksty, pełne rytmów wzywających do tańca i radości. Było to zachwycające i niepowtarzalne. Zatrzymaliśmy się w miejscu naszego obozowiska, ale nie następowała żadna przerwa, wciąż śpiewano,nikt nie śpieszył ku ciężarówce po bagaże, nikt nie rozbijał namiotów, bo tej nocy niebyły nam potrzebne. W tej chwili za śpiewem podążyły dalsze setki spokrewnionych dusz, wszyscy sympatycy hippies, wszyscy pacyfiści, anarchiści, punki, buddyści i krysznowcy i po prostu cała inna młodzież, która była zachwycona niebywałą radosną atmosferą między owymi ludźmi. Podczas śpiewania przygotowywano prowizoryczny ołtarz na łące, a nim Andrzej zaczął odprawiać mszę, było nas wokół ołtarza kilka tysięcy śpiewających i radosnych istot. Była to najdłuższa i najbardziej radosna msza święta jaką przeżyłem. Trwała od późnego popołudnia i przez całą noc, prawie aż do świtu i nikomu nie chciało się przestać śpiewać i tańczyć. Było to, jakbyśmy mocą ducha pokonali całe piekło i przepędzili je z powierzchni Ziemi. W tej chwili nie było pomiędzy tymi kilkoma tysiącami ludzi jedynego człowieka z niedobrym zamiarem. Był to nasz niezapomniany Woodstock. Było to cudownie szaleńcze, niewyobrażalne uniesienie, za pomocą którego wyzwalała się cała nadmierna energia z wszystkich tych młodych ciał. Miałem wrażenie, że pod tym tańcem ziemia musiała zacząć choćby trochę szybciej krążyć. A pomimo to, nie odczuwałem w tym żadnego fanatyzmu, żadnego grupowego pomieszania zmysłów, ale wyłącznie czystą i prostą radość, którą musieliśmy zamanifestować i zaczerpnąć po tych długich i ciężkich miesiącach rozstania, abyśmy byli w stanie podołać i dniom następnym. Nie wiedziałem, jak to możliwe, ale stan wojenny w rzeczywistości dodał nam sił. Ludzie uświadomili sobie sytuację i wiedzieli, gdzie mają stanąć i jak postąpić.
Wśród hippis wzniosła się nowa silna fala pacyfizmu i przyciągnęła nowych ludzi. Zaczęto palić karty poborowe do wojska. Urzędy w celu powstrzymania tego, przykładowo wytypowały kilku odmawiających pełnienia służby wojskowej i posłano ich do więzienia. Efekt jednak był zupełnie odwrotny. Za jednego więzionego rozgniewało się kilku dalszych rekrutów i karty poborowe palono dalej, a oprócz tego za więzionych trzymano grupowe i długo trwające głodówki, aż w końcu przeforsowano zastępczą służbę wojskową. Wracałem z Polski szczęśliwy i natchniony radością. Czechosłowacki model normalizacyjny nawet w najmniejszym stopniu się nie powtórzył. Solidarność pracowała w podziemiu, o to jednak była silniejsza i prawdziwsza. Kościół, dzięki swej niezależnej pozycji, był naprawdę państwem w państwie, w którym naród żył swym własnym życiem, niezależnie od mocy politycznej. Kościoły zamieniały się w sale koncertowe, galerie, kina, teatry,ale wykładowe, ale można było się tutaj również schronić przed oddziałami wojskowymi, milicją i przed służbą bezpieczeń - stwa. W konspiracji wydawano dziesiątki i setki niecenzurowanych tytułów, często i w kilkutysięcznych nakładach. Nadawały też nielegalne radia Solidarności. Panująca tam swoboda w kulturze była dla nas niewyobrażalna. Kiedy coś nie szło, znaleziono sposób jak obejść przeszkodę. Kiedy służba bezpieczeństwa spróbowała zastraszyć kościół i wierzących poprzez morderstwo aktywnego księdza Jerzego Popiełuszki, jego pogrzeb stał się ogromną manifestacją. Na pogrzeb przybyły tłumy ludzi z całej Polski i wszystkie ulice i rynki, którędy przewożono trumnę z zamordowanym, były do ostatniego miejsca zapełnione ludźmi, którzy stali także w przyległych ulicach. Sami Polacy mówili,że nigdy nie widzieli razem tylu ludzi. Grób Popiełuszki stał się miejscem pielgrzymek,na którym złożono kilka milionów kwiatów. W wielu innych miejscach Polski tworzono z kwiatów duże kilkumetrowe krzyże. Na rynkach, przed kościołami i pomnikami,w miejscach odpustowych. Kiedy urzędy wprowadziły do akcji brygady sprzątające te symbole i odwieziono kilka ciężarówek kwiatów, ludzie na drugi dzień przynieśli kilka tysięcy nowych kwiatów i krzyż powstawał w kilka godzin znowu. Wspaniałe było, że działo się to także zimą. Do domu wracałem raczej przez Słowację, ale i tak większa ilość filmów fotograficznych zainteresowała celników. Wyjaśniłem, że jestem studentem fotografii i jadę tranzytem z NRD. Gdy zapytali, co fotografowałem w Polsce, powiedziałem, że głównie zabytki. Celnik zauważył, że w tym pewnie także kościoły! Odpowiedziałem, że pewnie. Pytał mnie, co mnie w kościołach tak bardzo interesuje. Powiedziałem, że architektura, bo o tym uczymy się w szkole, więc mnie puścili choć byłem podejrzany, ale oprócz filmów niczego u mnie nie znaleźli, więc w końcu mi je zostawili. Niedaleko granicy, w Lewoczy, moi przyjaciele wraz z panem Kotrbą odnawiali ołtarzgotycki Mistrza Pawła. Jako pierwsi usłyszeli moją opowieść o Polsce po odwołanym stanie wojennym. Byłem pełen entuzjazmu i opowiadałem, jaka w Polsce panuje wolność i demokracja. Stary pan Kotrba przerwał mi, że pewnie nie wiem, co to demokracja. Jak może istnieć demokracja w kraju, w którym rząd uruchamia armię przeciwko własnemu narodowi i strzela do robotników! Powiedziałem, trochę zawstydzony, że to pewnie nie jest demokracja, ale że wolności ludzie nie dali tam sobie zabrać. Rozmawiałem w Lewoczy z dziekanem i mówiłem mu, jak bardzo w Polsce wiara jest żywa i radosna,że u nas kościół postępuje niewłaściwie i że to powinno się zmienić. Pan dziekan opowiadał mi, że przed wojną schodziły się procesje do Lewoczy nawet przez cały tydzień i mieli z sobąkonie i powozy, ale że komuniści w latach pięćdziesiątych tego zakazali. Teraz gdy odbywa się odpust na pagórku nad Lewoczą, nie wolno iść procesjom ani nawet z miasta pod górę. Może być tylko odprawiana msza w kościele, a młodzież w tym czasie ma różne obowiązkowe sportowe i kulturalne akcje szkolne, aby nie mogła brać w nabożeństwach udziału. W czasie odbywania odpustu są nawet w kinach za darmo wyświetlane westerny i ludzie wabieni są na różne inne programy kulturalne. Do tego w tym czasie pozamykane są sklepy i restauracje i zakazana jest sprzedaż w kioskach, by pielgrzymi nie mieli gdzie się napić i najeść. Kiedy w Czechach pewien ksiądz usiłował zorganizować msze z gitarą dla młodzieży, to błyskawicznie państwowy nadzór nad kościołem odwołał go z miasta powiatowego do zapadłej wioski, gdzie pozostały już tylko trzy wierzące babunie.

Polska więc została dla mnie oazą wolności, dokąd uciekałem ze swego ciemnego królestwa czeskiego. Stwarzało to we mnie presję, pragnienie podzielenia się przeżytym i poznanym. Szukałem drogi ku ludziom, którzy chcieli słyszeć i widzieć mą radosną nowinę, których szanowałem i którzy byli dla mnie nadzieją mego narodu. Nieodwracalnie zbliżałem się tym samym do otwartej konfrontacji z reżimem. W końcu służba bezpieczeństwa państwowego wymacała mnie wśród ludzi, pomiędzy którymi najmniej się tego spodziewałem. Było to już jednak w czasach, gdy w Związku Radzieckim doszedł do władzy Gorbaczow i jego pierestrojka i głasność. Nie było wcale łatwe wytrwać w próbie złożonej z szeregu długich przesłuchań, presji i pokus. Niektórzy przyjaciele mówili mi, że współpracownicy i członkowie państwowej służby bezpieczeństwa to nie ludzie, że nie mam wierzyć ani jednemu ich słowu, a rację mieli na pewno w tym, że oninie byli partnerami dla jakiejkolwiek rozmowy. Muszę powiedzieć, że w nich jednak nie byłem zdolny nie widzieć ludzi. Byli to dla mnie ludzie ze swoimi ludzkimi problemami, ze swoim szukaniem wiary i sensu istnienia, byli tak samo narażeni na zranienie jak każdy z nas. Może jedyną potwornością, która mnie zadziwiała, było ich udowadnianie rzeczy i czynów niewątpliwie nieczystych i lichych. Wiedzieli, że szereg rzeczy, w których biorą udział, jest nie w porządku, a sumienie czasem mówiło im, że tutaj już za daleko się posunęli, ale usprawiedliwili to sobie wyższym interesem, którym były zdobycze socjalizmu, w które może i uwierzyli. Ale gdzie były dozwolone granice? Mogli w interesie socjalizmu uwięzić albo usunąć jeden procent narodu albo dziesięć procent, czy jego jedną trzecią? Na ilu milionach zatrzymał się stalinizm? Jak bardzo ludzie są naiwni, gdy wierzą, że człowiek własnymi siłami zdolny jest wybudować raj na Ziemi, i że w przyśpieszeniu tej drogi pomogą mu koncentracyjne obozy zagłady dla nieprzyjaciół. Każde takie usiłowanie kończyło się piekłem dla ludzi. Mogłem powracać do Polski i szukałem do tego różnych sposobów i możliwości.

Poruszałem się w konspiracji, widziałem demonstracje i uruchomienie specjalnych jednostek ZOMO. Wszędzie niemal miałem drzwi otwarte, ale niekiedy przerażało mnie czarno-białe spojrzenie na świat wśród ludzi, z którymi nawiązywałem kontakty - jesteś katolikiem, jesteś nasz! A gdybym nie był, byłbym nieprzyjacielem? Rozmawiałem z fotografem z kościoła św. Brygidy w Gdańsku, był to kościół Solidarności, kościół stoczniowców. Jakie ten człowiek opowiadał mi głupstwa, jakby jeszcze nie wyszedł nawet z przedszkola, o tym, że był na Zachodzie i widział jak ludzie tam żyją, każdy ma co najmniej dwa samochody, jacht i całe dnie spędzać może nad morzem, i że chce, byśmy już prędko obalili komunizm i mogli żyć jak na Zachodzie. Czyżby raj zależał od dostatku materialnego? Raj według mnie to harmonia człowieka z wszechświatem i jego Stworzycielem, zgodność między materią i duszą. My sami z tego raju uciekliśmy, szukając absolutnej niezależności i możliwości poznania negatywnego i dysharmonicznego, w mniemaniu, że możemy być władcami absolutnymi tego świata, a iluzja ta przeciwnie zapędza nas do niewolnictwa i ku śmierci. Nie były w ogóle przyjemne spotkania z takimi ograniczonymi bojownikami przeciw komunizmowi. Komunizm nie był naszym największym problemem, ale rezultatem problemów nowoczesnej cywilizacji. Jak bardzo pokrzepiające i pouczające były powroty pomiędzy tych zgubionych grzeszników, których wokół siebie gromadził Andrzej, między polskich hippisów i innych młodych ludzi, na zloty i pielgrzymki, gdzie dusza ludzka odzwierciedlała się jak w tym najczystszym jeziorze. Tam naprawdę dyskutowano te największe problemy i zagadki człowieka. Były to pozornie także proste przygody młodych ludzi, skierowane w sedno człowieka i egzystencji, które można było nazwać ogólnoludzkimi. A i choć te wypowiedzi wyglądały niekiedy dziecięco naiwnie, nigdy nie były głupawe ani ograniczone.

Polska jest dla mnie krajem mistycznym. Kiedy słyszę Słowo Boże w języku polski;-odczuwam bardziej jego bliskość, wydaje mi się bliższe dawnemu językowi przodków mam wrażenie, że słyszę go w jego pierwo- tnym języku, czy przynajmniej w języku pierwszych słowiańskich apostołów. Ten mistycyzm polega dla mnie nie tyle na obrzędach religijnych i silnej tradycji chrześcijańskiej, co w biegu wydarzeń i napotykaniu ludzi podczas mego podróżowania przez Polskę. Kiedykolwiek przyjechałem do tego kraju, przeżyłem coś wyjątkowego, niezwykłego i nadzwyczajnego. Chociażby tylko zeszłego roku 1997. Był pierwszy dzień wiosny, po latach przyjechałem do Warszawy, a tu oczywiście demonstracja, kulminująca tym, że rozgniewani robotnicy z Gdańska przywiezionymi cegłami zamurowali ministrów wraz z urzędnikami w ich urzędzie. Przybyłem do znajomych na nocleg, a tam przywitała mnie też ich przyjaciółka z Ukrainy. Zobaczyła moje fotografie i mówiła, że to dokładnie to, co przeżywała ona wraz ze swymi przyjaciółmi w Rosji przed piętnastu laty. Pierwszy raz usłyszałem, że rosyjscy hippisi już za ery Breżniewa spotykali się i modlili się do Boga. Nie mieli wprawdzie swego księdza jak. hippisi w Polsce, ale czuli potrzebę szukania wartości duchowych i dlatego intuicyjnie przychodzili do kościołów z okazji różnych świąt. Kto wstąpił do kościoła, tego oczywiście zaraz zapisywała warta komsomołska i następnie wykluczano takiego pomyleńca z komsomołu. Jednak dla hippisów w Rosji był to najprostszy sposób jak z obowiązkowego komsomołu szybko zmykać. Dalej miałem możliwość poznać mieszkanie konspiracyjne, gdzie za szatnią ukryte było tajne przejście do przylegającego bloku z kilkoma dalszymi możliwościami ucieczki. Kiedy pod koniec przecha-dzałem się, po pięciu latach, po centrum starej Warszawy, jakby przypadkiem mieli tam właśnie zlot hippisi, a Szpak był między nimi. Nigdy niczego zbytnio nie planowałem, a przecież ocknąłem się zawsze szybko i dokładnie w tych właściwych miejscach, jak w dobrze zmontowanym filmie, który oglądając, nie nudzicie się. Ale powróćmy do lat po stanie wojennym. Wtedy zaczynałem sobie uświadamiać jakiego mają hippisi pomiędzy sobą rewolucyjnego księdza. Rewolucyjność spoczywała w niezłożoności, prostocie i trafności jego słów, w jasnym i dokładnym stosowaniu Słowa Bożego. Jego kazania zmierzały ku korzeniom człowieka, ku sensowi egzystencji.

Było dosłownie wyzwalające słyszeć takie słowa: "Słuchajcie ludzie, słuchajcie, nowa miłość przychodzi, słuchajcie ludzie, słuchajcie, wielka miłość' przychodzi, czuwajcie ludzie, czuwajcie, to od siebie się zaczyna!" Niezapomniany był rok, gdy po przyjściu do Częstochowy, na gruncie kościelnym przeznaczonym dla pielgrzy- mów, nie odnaleźliśmy miejsca dla naszych namiotów i naszej mszy. Biwakowaliśmy więc na terenach miejskich. Szereg ludzi rozbiło tam namioty i rozpoczęło się nabożeństwo. Dla mnie była to najpiękniejsza i najmocniejsza msza pokoju, jaką mogłem przeżyć, a przy tym wszystko przebiegało w zupełnie ekstremalnych warunkach. Rozpoczęła się msza, która niczym się nie różniła od wielu innych, które przeżyliśmy. Ale od razu wszystko się zmieniło. W jednej chwili otoczyło nas kilka samochodów wojska i milicji, suk, do których mogli nas wszystkich załadować. Kilkudziesięciu dobrze uzbrojonych milicjantów i żołnierzy celowało do nas nabitymi pistoletami maszynowymi. Nasze Wykroczenie polegało na tym, że bez pozwolenia zgromadziliśmy się i rozbiliśmy namioty na terenach państwowych. Nastała lekka panika i wielu ludzi w tej chwili bało się, ponieważ z powodu odmawiania służby wojskowej ukrywali się przed policją i wojskiem, niektórzy z nas byli w Polsce nielegalnie. Ja schowałem aparat fotograficzny do swej szmacianej torby, bym nie zwracał uwagi, ale już w momencie zamieszania i bezradności Andrzej powiedział do mikrofonu: "Spokój, spokojnie jest msza święta, dokończymy nabożeństwo i pójdziemy!" Żołnierze i milicja zostali w dalszym ciągu w swym kordonie z przyszykowanymi automatami. Ze wszystkich stron celowała w nas nabita broń, ale msza przebiegała dalej. Ludzie ściszyli się. Zaczęto śpiewać "A pokój niech będzie z nami ... " i pokój naprawdę zstąpił na nas.

Każdy modlił się tak intensywnie i szczerze, że dosłownie osłonięci byliśmy obłokiem światła i pokoju i nikt już nie dostrzegał tych celujących luf. Nie czuliśmy już zagrożenia, a tylko obecność Boga. A choćby i do czegoś doszło, wierzyliśmy w to, iż Bóg nas przeprowadzi przez całe to niebezpieczeństwo, jak przeprowadził swych wiernych przez rozpaloną blachę. W tej chwili zrozumiałem, że gdy człowiek naprawdę chce być z Bogiem, nic nie może mu zagrozić. W końcu jeden pozornie bezbronny i słaby człowiek może swoją wiarą i miłością pokonać te najmocniejsze armie świata, bowiem wiara i miłość przewyższają ten przemijający świat, a broń to tylko wypolerowany efekt, który po czasie rozpadnie się w proch. Nie wiem jak tę sytuację przeżywali ci. którzy trzymali broń, ale my odchodziliśmy z tego miejsca oczyszczeni i umocnieni w wierze, i w ogóle nam nie przeszkadzało,że tym razem podczas mszy nie mogliśmy tańczyć. Bez problemów
wszyscy w zastępie wyszliśmy z tego okrążenia. Później coś podobnego przeżyłem na mszy uzdrawiającej, których było kilka, skąd człowiek odchodził oczyszczony i uzdrowiony w duszy. Tę moc przeżycia mogę dokumentować tylko tym, że sam w takiej chwili odkładałem aparat fotograficzny,magnetofon i opaskę, w której miałem dokumenty i pieniądze, aby nic materialnego mnie nie obciążało i oddalając się jak najwięcej od swego mienia obserwowałem te cudowne i przepiękne twarze ludzi, którzy uczestniczyli w tym obrzędzie. Była to doskonała przemiana w istoty boskie. Może dzięki temu trochę przeczuwam, jak będzie wyglądał świat, gdy zostanie przywrócony Bożej sprawiedliwości. Dużo interesującego i ważnego wydarzyło się w ciągu tych lat. Piękne w tym było, że ludzie ci byli zawsze zupełnie zwykli i pozostawali sobą. Kultura, którą nieśli, była mi bliska,pieśni, które śpiewali, były tym najciekawszym, co w Polsce powstawało. Nigdy nikt nie przynosił kiczu. Ludzie ci mieli intuicyjne wyczucie wartości, człowiek niewierzący mógł czuć się tam normalnie, i nikt go nie przekonywał. że musi uwierzyć. Ludzie rozmawiali zupełnie zwyczajnie o swych sprawach i życiu. Kiedy nadeszła msza, oddali swą duszę Bogu, kto nie chciał, mógł odejść spokojnie nawet na piwo. Szpakowi oczywiście zawsze się to nie podobało, chciał z nas już wreszcie mieć porządne owieczki, abyśmy dobrze się zaprezentowali parafianom, którzy nas przygarniali i gościli. Tylko że właśnie te najsilniejsze i najpiękniejsze momenty spoczywały w tym,że domeną tej społeczności była swoboda i tolerancja, co z drugiej strony przynosiło też kłopoty, z którymi borykał się głównie Andrzej. Doświadczyliśmy kilkakrotnie pogardy od niektórych urzędników kościelnych, którzy wyłącznie na podstawie wizualnego wrażenia sądzili, iż jesteśmy młodzieżą, która przynosi wstyd kościołowi katolickiemu, sposobem ubierania, zachowania,kiedy obok kościoła i podczas pielgrzymek spokojnie sobie palimy albo ktoś wypije piwo. Podczas jednej z pielgrzymek poznałem także Węgierkę Lilkę, mówiła, że na pielgrzymkach hippis podoba jej się, jak bardzo ludzie tutaj są wolni i naturalni, że rok wcześniej uczestniczyła w pielgrzymce warszawskiej, a tam otrzymali instrukcje, co można, a czego nie można robić. a temu, kto coś naruszy  odebrano legitymację pielgrzyma i został wydalony. Ludzie potem ukrywali się w różnych miejscach z powodu palenia, by nikt ich nie widział. Stwarzało to obłudę, nieszczerość i fałszywą nabożność. Ludzie ci niemal obowiązkowo zmawiali różaniec, ale nie było to o Bogu i wierze. I wierzcie mi, że między hippisów przychodzi szereg młodych ludzi, którzy są na takie rzeczy uczuleni. Dużo z nich nie ma nawet innego księdza niż Andrzeja, bo on potrafił przyjąć ich takich, jakimi są, po prostu gdzie indziej nie odczuwają prawdy, nie wierzą.
Tymczasem spośród pielgrzymów Szpaka wyrosła nowa generacja księży, którzy Andrzejowi pomagają i pozyskują sobie zaufanie młodzieży. Na początku lat dziewięćdziesiątych odczuwałem kryzys. Przyszło mnóstwo młodych ludzi, ale już nie czuli potrzeby szukania wiary i samych siebie, poszukiwali rozrywki i egzotyki, zachowywali się bezspornie w sposób konsumencki. W nabożeństwach brała udział tylko mniejsza część ludzi. Jednak samo podejście tych nowych ludzi zabroniło im doznać jakichkolwiek przeżyć. więc w końcu odpadli. Przez pewien czas było nas trochę mniej, ale znowu pojawiła się silna potrzeba obrony tej społeczności przed nadchodzącym społeczeństwem konsumpcyjnym i nasze pielgrzymki w ostatnich latach znowu stają się uduchowione. Człowiek w tych dniach może się duchowo oczyścić. Może iść tylko tak, z rękami w kieszeniach i medytować. Bagaż wiezie ciężarówka i zawsze gdzieś można otrzymać jedzenie. Nie musicie troszczyć się o żadne sprawy materialne i zwykłe obowiązki. Poznajecie z bliska nowych ludzi i ich życie,a w tym nie tylko pielgrzymów, ale też i ludzi miejscowych, którzy dają wam nocleg i goszczą was. Są to często niepowtarzalne spotkania, gdy widzieć można jak biedni ludzie chętnie dzielą z wami swój chleb,na który ciężko muszą zapracować. Było i tak, że biedna rodzina, mieszkająca w jednym tylko pomieszczeniu, w którym gotowano i sypiano, chciała przyjąć na kolację i nocleg we własnych śpiworach przynajmniej pięć osób. Zdarzało się, że kiedy jakiś gospodarz przeżył wieczorem w kościele naszą piękną, szczerą i radosną mszę, poprosił rankiem sąsiada, by nakarmił jego zwierzęta, położył widły i poszedł na parę dni z nami, pomimo że zwykle pracował od świtu do zmierzchu i nie znał urlopów. Widziałem kilku starych księży płaczących ze szczęścia i radości, kiedy przeżyli z nami naszą mszę. Jeden z nich nawet powiedział:"Widziałem mnóstwo zgromadzeń biskupów i kardynałów. Słyszałem, jak wielokrotnie i długo mówili o Bogu, ale takiej żywej i prawdziwej wiary, jaka jest między wami, nigdy nie widziałem!" Dużo ludzi przyszło między nas, dzięki temu, że właśnie przez ich wioskę lub miasto przechodziliśmy.

I to, wszystko działa zupełnie bez jakiegokolwiek kapitału. Andrzej jest biednym księdzem, już tylko dlatego, że nie ma żadnych bogatych parafian, którzy by go wspierali. Zawsze rozesłał tylko kilka dziesiątek listów napisanych na starej maszynie i powielonych mizerną kopiarką, bo nie miał pieniędzy na więcej, i ludzie informowali innych, telefonowali do siebie i przyjechali na zlot, czy na pielgrzymkę. Niekiedy są wśród nas także weterani. Niedawno był to szanowny pan profesor z Uniwersytetu Warszawskiego, zabrał autostopem dwie dziewczyny, podróżujące na zlot do Częstochowy, sam kiedyś przeżył? młode lata pomiędzy tymi ludźmi, i nie oparł się temu, by przyjść do nas i powiedzieć nam jak lubi wspominać te czasy. Na naszych pielgrzymkach i zlotach miało miejsce wiele chrztów, ślubów, pierwszych komunii. I nasza córka w wieku dwóch miesięcy została ochrzczona pośród tej społeczności, gdzieś  wysoko w górach. Niekiedy były nas tysiące,niekiedy tylko dziesiątki, ale nie chodzi o liczby, chodzi o istnienie każdego z nas. Dla mnie była to droga poszukiwania światła. Dziękuję Polsce, że mnie na tę drogę wprowadziła. Wierzę,że każdy z nas ma szansę, otwartą szansę, nie zgubić i nie marnować swej egzystencji i coś zasadniczego zmienić. Nie zgubmy wolności. Dzisiejszy świat jest tak samo niebezpieczny jak ten zeszły. Szukajmy najpierw Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, a wszystko inne będzie nam przydane.

Ota Nepily 1998 r


1 komentarz

Joasia
2013-10-19 21:43
DZIĘKI ! DZIĘKI ! DZIĘKI !

Dodaj komentarz

do góry tworzenie stron internetowych