Jesteś tutaj: Strona główna / Ota Nepily - Fotograf Pielgrzym

Ota Nepily - Fotograf Pielgrzym

2010-09-07

1

 

 

222

"Jest taka czeska bajka ludowa o królestwie, w którym nie było wolno śpiewać. Występuje w niej szewc, który biega za granicę po to, by sobie pośpiewać do woli"

Żyliśmy w Czechosłowacji, pod ogromnym ciśnieniem ideologii komunistycznej. W Polsce była niby ta sama ideologia, ale u nas robiono to dokładniej. Wszyscy byliśmy w izolacji - od świata i jeden od drugiego.

Urodziłem się w Hradec Kralove. W domu nie mówiono mi jak było, jak jest naprawdę. Prawda docierała do mnie powoli. Miasto było spokojne, dość dobrze zaopatrzone, bo pokazowe, a więc więcej niż gdzie indziej haseł na domach, czerwonych gwiazd.

W szkole pisałem teksty. Taką "trochę poezję". Chcieliśmy z kolegami zrobić do nich muzykę. To miała być rock opera. Coś nagraliśmy ale nie dokończyliśmy, bo zginęła nam taśma, a i nie wszyscy chcieli brać w tym udział, trochę się bali. Jeden z kolegów przeczytał ten tekst i spytał:  "To jest Kryl?", a ja na to: " Kto to jest Kryl?" - bo nie wiedziałem. Ktoś nagrał mi jego płytę z 68 roku. Potem dostałem nagrania Hutki. Pokochałem ich. To była dla mnie nadzieja, że ktoś umie powiedzieć prawdę, a ja żyłem w kłamstwie.

I nagle dwóch oskarżonych, że w piwiarni śpiewali piosenki Kryla. Dostali dwa lata (przy okazji znaleźli u nich trochę trawy). Latem chodziłem sobie dorabiać na budowę. Tam spotkałem normalnych ludzi - robotników, którzy mówili co innego, niż prasa, telewizja. Mówili o latach 1967 - 68. Zacząłem szukać gazet z tego czasu, czytać je.

Niebawem miałem się dowiedzieć, co to jest cenzura. Bardzo interesowałem się astronomią i astronautyką i trochę pracowałem w obserwatorium. Wymyśliłem dwugodzinny program audiowizualny o Księżycu: legendy, pierwsze obserwacje, loty kosmiczne. Z trzech rzutników wyświetlało się 800 slajdów, był podkład muzyczny i komentarz czytany przez zawodowych lektorów. Pracowałem nad tym cały rok. Pomagało mi ze trzydzieści osób. Gdy wszystko było gotowe dyrektor obserwatorium dostał instrukcję z miejskiego komitetu partii, w której pisano, że zabraniają publicznych pokazów, że obserwatorium powinno być "świątynią ateizmu", a przede wszystkim nie wolno prezentować amerykańskiego programu kosmicznego... W drodze wyjątku dyrektor zgodził się na jeden zamknięty pokaz dla moich współpracowników. Udało nam się wtedy ściągnąć 150 osób. (Na oficjalne programy o radzieckiej astronautyce przychodziło najwyżej dziesięć).

Potem były jeszcze pokazy w domach naukowców, raz na plebanii. Robiłem też prezentacje w szkołach. Tam po prostu nie domyślili się, że to może być niedozwolone. W sumie obejrzało ten program jakieś tysiąc osób.

Na przełomie lat 70 i 80 chodziłem do średniej szkoły chemicznej i organizowałem różne akcje. Dawali mi sale, wstawiałem magnetofon, adapter. Puszczałem muzykę, slajdy, komentowałem. Próbowałem coś przemycić, a to pieśni Hutki, jako muzykę ludową, a to utwory Jiriego Grusy, zakazanego wtedy definitywnie emigranta (jego wiersze o dzieciństwie pod fotografiami uśmiechniętych dzieciaków).

W tym czasie próbowałem zrobić swój pierwszy fotoreportaż o 1 Maju. Fotografowałem wszystkie przygotowania, próbę pochodu i wszystko co było później - jak ludzie odchodzą, zostaje pusta trybuna, a na ulicy walają się"maławatki" (to takie patyczki z kolorowymi papierowymi wstążkami, któymi się macha, krzycząc: - "niech żyje 1 Maja! "). Ale namierzyli mnie esbecy - Co robisz? - Fotografuję jak to się kończy. No i zabrali mi film z aparatu. Tak zawsze byłem bardzo zaangażowany. Robiłem więcej niż ode mnie oczekiwano.

System chciał nas wszystkich zorganizować. Żeby uniknąć wcielenia do Zwiąku Młodzieży Socjalistycznej i do wojska moi koledzy szli do psychiatryka po żółte papiery. Ale kilku z nich nie mogąc wytrzymać takiego życia popełniło samobójstwo. Zrobili to za nas wszystkich. Często byliśmy o krok od tego. Oni się zdecydowali. Nam nie wolno już tego było zrobić. Musieliśmy szukać wyjścia z sytuacji i walczyć o życie.

W obserwatorium  poznałem kilku dobrych, uczciwych ludzi, ale oni mieli związane ręce. Niektórzy buntowali się na czeski sposób, metodą Szwejka.

Pracował też tam człowiek bardzo wykształcony (trzy fakultety). Płacili mu grosze. Wciąż był w długach. Pluł na komunistów. Wściekało go, że wszystkim dyrygują, nawet astronomią. Aż wreszcie nadszedł jego dzień. Dorabiał sobie jako kierowca służbowego samochodu. Zdarzyło się, że partyjni mieli poza miastem jakąś konferencję, więc wzięli samochód z obserwatorium. Po konferencji - picie wódki. W koncu po zamknięciu knajpy, gdzieś w środku nocy postanowili wracać na Hradec Kralowe. Nasz kolega zaproponował drogę na skróty, stwierdził, że nie zabłądzi, orientuje się według gwiazd, jest przecież astronomem. I woził ich woził, wreszcie rozłożył ręce, nie dam rady, chnury na niebie, gwiazd nie widać. Trzeba wjechać na górkę. Stamtąd da się zobaczyć światła wielkiego miasta - to będzie Hradec Kralove. Wjechał na górkę, zobaczyli światła, tylko, że to było już inne miasto. Tak podróżowali całą noc. Na drugi dzień towarzysze zadzwonili do dyrekcji obserwatorium, żeby już więcej nie przydzielano im tego koerowcy.

W 1981 r. zdałem maturę. Kończyłem specjalizację chemia fotograficzna, co obligowało mnie do podjęcia pracy w zakładach chemicznych. Mogłem tego uniknąć zdając do szkoły plastycznej. Do wyboru były dwie: w Pradze i w Brnie. Postanowiłem startować do tej drugiej, bo tam było więcej sztuki, a mniej czystej techniki, profesorowie byli dobrze zorientowani we współczesnej sztuce alternatywnej. Miało to tylko ten minus, że szkoła była bardziej na cenzurowanym, że władze często ingerowały ,w to co robiliśmy. Prywatne wystawy były zakazane.

Latem w 1981 r zaczął się też w moim życiu "wątek polski". Po sierpniu czytałem w naszych gazetach, że w Polsce coś się dzieje, że odbywa się demontaż socjalizmu. Myślałem, że to potrwa, bo trochę byłem otumaniony przez propagandę.

Aż wreszcie koleżanka, dziewczyna wierząca zaczęła mi tłumaczyć, że tu się dzieje coś ważnego, mówiła o Częstochowie. Postanowiłem sprawdzić jak to jest. Pojechałem najpierw do Wrocławia. Wszedłem do kościoła, trwała msza. Ksiądz czytał Pismo Święte, a ja zrozumiałem każde słowo. Przeżyłem wstrząs duchowy. To był początek mojego poszukiwania wiary. Do tej pory ważna była tylko dla mnie nauka, astronomia. Teraz zobaczyłem inny wymiar życia. We Wrocławiu też pierwszy raz obejrzałem Hair Milosa Formana, (jego fimów u nas wtedy nie wyświetlano).

Przez Katowice pojechałem do Częstochowy. Jak we śnie poruszałem się wśród pielgrzymów, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Jacyś starsi państwo podeszli do mnie i zapytali czy mam gdzie spać. Wzięli mnie do siebie do domu. W tym roku spotkałem hippisów na zlocie w Częstochowie. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

Jesienią zaczęła się szkoła i kłopoty. Telefonowano do dyrekcji, informując, że byłem w Polsce, że rozmawiałem z klasą robotniczą o "Solidarności". Trzykrotnie próbowano unieważnić mój egzamin wstępny, tzrykrotnie udało mi się przekonać rektora, żeby mnie przyjął.

W 1983 r zaczęło mnie korcić, żeby znowu jechać do Polski. Bałem się, co tam zobaczę, że będzie tak jak w Czechosłowacji, kiedy po styczniu 69, po pogrzebie Pałacha wszystko ucichło, był tylko strach.

Zastanawiałem się jak się dostać do Polski. Czytałem kiedyś w jakiejś oficjalnej publikacji, że przed wojną czeskich komunistów nie puszczano do Moskwy, zawracano ich z granicy. Jechali więc przez Berlin i Warszawę. To było dla mnie inspiracją. Pojechałem do NRD, nad morze i koło Szczecina przekroczyłem granicę polską - pod pretekstem, że tranzytem wracam do kraju. Ten wariant sprawdził mi się kilka razy. W Polsce lekarze chętnie dawali zaświadczenia, że jestem chory i nie mogę od razu jechać do domu.

Latem 83 r byłem w Poznaniu, w Gdańsku, w Wadowicach. W następnych latach wracałem w te miejsca. Później przyjeżdżałem do Warszawy, do Andrzeja Jagozińskiego, którego adres dał mi Havel.

Najważniejsza zawsze była Częstochowa, gdzie spędzałem zawsze kilka dni. W 1983 r. zobaczyłem coś, co przełamało mój niepokój o Polskę - najliczniejsza w historii pielgrzymka, ponad pół miliona ludzi. Z samej Warszawy - 95 tysięcy. Była także pielgrzymka hipisów, szło w niej tysiąc osób z Polski, Ukrainy, Węgier, Czechosłowacji, NRD. Prowadził ją jak zwykle ksiądz Andrzej Szpak, który po krótkiej pracy na plebani, stwierdził, że nie chce być kościelnym urzędnikiem i zaczął pracę z młodzieżą. Często byli to narkomani. Wyciągał ich z tego. Pomagał przetrwać kryzysy. Gdy przestawali brać - był z nimi dzień i noc - nie spał, grali w karty, modlili się, śpiewali. Oczywiście na stu udało mu się uratować jednego, ale to i tak dużo. W sumie ocalił życie 20 - 30 ludzi. Tak na marginesie Kościół akceptował jego działalność dopóki był komunizm i hipisów traktowano za wytwór systemu. Po 1989 r Kościół stał się siłą i wydaje mi się, że z pogardą odwrócił się od tych "wyrzutków". Mimo to ks. Andrzej do dziś jest kapelanem polskich hipisów.

Pielgrzymka hipisowska przychodziła do Częstochowy od 1979 r. Nawet w 82r., w stanie wojennym jakiś reżyser zostawił im papier, że to nie jest pielgrzymka, tylko statystowanie w filmie.

W 1983 r, gdy przyszli pod Jasną Górę, ks. Szpak odprawił mszę, która trwała dwanaście godzin, wszyscy śpiewali i tańczyli. Przystałem do nich, bo szukali wolności, miłości, swojej nadziei. Bliska była mi ich kultura. Byli radośni, tolerancyjni. W kościele klaskali i tańczyli. Byli ponadczasowi.

Po wprowadzeniu stanu wojennego ludzie często szli do Częstochowy, żeby opowiedzieć o swoim cierpieniu, szli w czarnym ubraniu. Wtedy śpiewali o tym, jak Polacy cierpią.

Ksiądz Andrzej mówił, że w życiu zawze bywa ciężko i to nie za sprawą komunistów. Ale jesteśmy tu, żeby radować się, że Bóg istnieje, że jest z nami. Dlatego będziemy chodzić do Częstochowy w białych ubraniach i tańczyć. To co wtedy mówił jest dla mnie ważne do dziś. To prawda, że czasami radość jest trochę wysilana. Ale gdy rzeczywiście płynie z serca to najwspanialsza modlitwa.

Pamiętam jak hipisowska pielgrzymka szła przez wioski, gdzie w kościele byli starzy księża. Nie zważali na stroje, na długie włosy - czuli, że w tym jest dusza. Widziałem księży, którzy płakali z radości, że czegoś takiego dożyli, bo nie myśleli, że wśród młodych jest żywa wiara.

Wydaje mi się, że do wielu miejsc przynieśliśmy wiele szczęścia. I my byliśmy szczęsliwi i Bóg chyba też.

W tej wspólnocie pielgrzymujących pielgrzymów wszyscy czują się wolni. Mogą przyjść. Mogą odejść. Nie ma dyscypliny, co niekiedy jest kłopotliwe ale dyscyplina społeczna służy przede wszystkim manipulacji i prowadzi do zła.

Każda pielgrzmka jest inna. W 1984 roku, gdy przyszliśmy nie było mejsca na polu namiotowym. Rozbiliśmy obóz na terenie miejskim. Od razu rozpoczęła się msza. Po piętnastu minutach zajechało kilkanaście suk. Otoczyło nas pięćdziesięciu zomowców. A myśmy siedzieli na ziemi i słuchali mszy. Zaczęła się lekka panika, bo byli wśród nas ludzie poszukiwani przez milicję, byli tacy, którzy ukrywali się przed wojskiem i tacy, co przeszli przez zieloną granicę. Ksiądz Andrzej powiedział: Spokojnie: jest msza święta. Skończymy mszę i pójdziemy.

Zomowcy stali. W rękach mieli automaty. Tym razem nie tańczyliśmy. To była msza pokoju. Modliliśmy się o pokój. O pokój wewnętrzny. Po kilku minutach nikt nie czuł zagrożenia. To był cud. Najwspanialszy cud pod karabinami. Z cudem graniczy też to, że z powodu moich wyjazdów do Polski w szkole nie miałem większych kłopotów, Kiedy jako pracę zaliczeniową przedstawiłem swój fotoreportaż z Częstochowy krzyczano, że to prowokacja, że powinno się mnie wyrzucić ze szkoły. Skończyło się konfiskatą zdjęć.

Ucząc się w szkole plastycznej, zacząłem robić pierwsze swoje samizdaty. Skontaktowałem się z matką Grusy, któa mieszkała w Partubicach. Chciałem zrobić niezależne wydanie jego dzieł zebranych. Udało mi się wydać tylko cztery tomy jego poezji ilustrowane grafikami moich przyjaciół ze szkoły i fotografiami autora. Nakład wynosił dziesięć egzemplarzy.

Po skończeniu szkoły zacząłem pracować jako fotograf w centrali handlu spożywczego i odzieżowego Hradec Kralove. Polegało to na robieniu dokumentacji fotograficznej różnych imprez politycznych, spotkań funkcjonariuszy partyjnych oraz reprodukowaniu portretów Marksa, Lenina, Gottvalda i żołnierzy radzieckich. Gdy zbliżało się jakieś czerwone święto, trzeba było masowo odbijać zdjęcia do wystaw sklepowych - trzysta Leninów, trzysta Gottvaldów i tak dalej.

A te ich uroczystości - koszmar. Najpierw przemawiali, a potem pili do rana. A ja nie lubiłem pić. Musiałem na wszystko patrzeć.

W 1984 r w Brnie poznałem jednego dysydenta Petra Pospihala (kiedyś aresztowany razem z Havlem, teraz ambasador w Bułgarii), który dowiedział się o moich fotoreportażach z Polski i chciał je obejrzeć. Podobały mu się. Powiedział, że dobrze by było pokazać je Havlowi. Nawet ofiarować mu taki samizdat. W ten sposób trafiłem do Havla i zrobiłem kilka zdjęć, a potem w ciągu następnego roku dotarłem do kilku innych dysydentów.

Przychodziłem zwykle nocą, zwykle ostrzeżony skąd i kiedy jest prowadzona obserwacja. No i jakoś udawało mi się wchodzić i wychodzić niezauważonym.

Robiłem im portrety, ale nie dlatego, że byli dysydentami. Po prostu interesowali mnie, robili coś ciekawego. Szukali prawdy. Ja też szukałem.

Najbardziej wzruszające było spotkanie z Dominikiem Tatarką, na rok przed jego śmiercią. Mieszkał w Bratysławie, niemal w izolacji, bo tam nie było wielu dysydentów. Był tak szczęśliwy, że ktoś do niego przyszedł, że nawet poczęstował mnie winem. Najzabawniej było u Vaculika. Wymyśliłem sobie serię zdjęć w mieszkaniach muzyków - co robią w święta Bożego Narodzenia. Krytyk muzyczny Vladimir Hanzel dziś osobisty sekretarz prezydenta, skierował mnie wtedy do Vaculika, który mieszkał tuż obok. Poszlismy tam we dwóch, z kolegą z obserwatorium. Zastaliśmy tylko żonę z dziećmi. Czekamy na pana Ludvika. Mówię: - trochę tu ciemno. Okazało się, że zepsuła się lampa, a było tam wysoko (4 i pół metra) więc weszliśmy na drabinkę i majsterkujemy. Wraca Vaculik - Co się tu dzieje? pyta - A nic - odpowiadam, zepsuły sie nam mikrofony.

W tym czasie zacząłem wydawać pismo "Informacje o Polsce". W latach 1985- 87 wyszło dwanaście numerów o objętości 30- 50 stron w formacie A5, w nakładzie 20-50 egzemplarzy, oczywiście pisanych na maszynie. W każdym numerze było 6 moich oryginalnych zdjęć, w tym jedno na okładce. W jednym z numerów był mój materiał poświęcony ks. Popiełuszce, który zrobiłem rok po jego śmierci - ze zdjęć archiwalnych skopiowanych w Warszawie. Numery powstawały przede wszystkim z tekstów, które przywoziłem z Polski. Moja przyjaciółka, korespondentka radiowa tłumaczyła je, dodawała swoje nasłuchy. Wydałem też pod pseudonimem Robert Cappo kalendarz ze zdjęciami z Polski (życie codzienne, manifestacje, pielgrzymki). Pracowałem dwa dni i dwie noce bez przerwy, żeby skończyć i nie wpaść. Zrobiłem sto sztuk, które potem rozdaliśmy ( w Czechosłowacji nie sprzedawało się samizdata, żeby uniknąć oskarżenia o przestępstwo gospodarcze). Na materiały fotograficzne dostałem wtedy trochę pieniędzy od Petera Pospihala. Moimi zdjęciami były ilustrowane teksty prof. Cerncho, Havla, rozbiłem okładki do samizdatów. Każdy w nakładzie najwyżej 15 egzemplarzy. Tylko "Siła bezsilnych" została odbita na powielaczu w dwustu egzemplarzach. Na okładce zostało zrobione przeze mnie zdjęcie Havla z workiem ziemniaków.

Petr Uhl chciał, żebym zrobił reportaż o ekologii, to znaczy zdokumentował najbardziej zniszczone miejsca w północnych, zachodnich Czechach. Nic z tego nie wyszło, bo aresztowano mnie, a Uhl obawiał się, że na przesłuchaniu za bardzo się rozgadałem. A z moją wpadką było tak. Zrobiono rewizję u mojego kolegi z Pardubic. I znaleziono kilka moich listów i trochę zdjęć!

Przyjaciel  mojego kolegi, któremu zrobiono kipisz, działał w niezależnym ruchu ekologicznym. W końcu dostał trzy lata za to, że w listach do przyjaciół  "szkalował ustrój". Pisał na przykład, że komuniści srają na ekologię. Esbecy poszli do wszystkich jego znajomych i zażądali wydania jego listów. Wielu to zrobiło mimo, iż nie było nakazu prokuratorskiego. Wystraszyli się, bo mieli coś na sumieniu, na przykład sto marek w szufladzie. Przecież mogli powiedzieć, że nie mają tych listów, że dawno je spalili, czy wyrzucili, ale tak nie zrobili.

Z moich zdjęć i listów esbecy wyczuli, że interesuję się czymś niezależnym. Ktoś uprzedził mnie, że mogą przyjść do mnie. Błąd mój polegał na tym, że zbagatelizowałem sprawę. Zresztą dokąd mogłem przenieść swoje archiwum? Hradec Kralove było najbardziej skomunizowanym miastem w całej Czechosłowacji. Ludzie bali się czytać nawet informacyjnej karty 77.

Już wcześniej mieliśmy problemy z ukryciem archiwum procesu rodziny Bata, słynnego fabrykanta butów. Buszowaliśmy z kolegami po piwnicach i strychach starych domów. W jednym z domów natrafiliśmy na drzwi nie otwierane od 40 lat. Za nimi było archiwum adwokata Otokara Preżaka, który bronił rodzinę Jana Bata, oskarżoną w 1946 r o współpracę z Niemcami. Głównym zarzutem było to, że produkował buty, w któych hitlerowcy poszli na Moskwę. Proces trwał dwa lata. W czasie jego trwania dodano zarzut o zamiar sprzedaży Czechosłowacji. znaleziono bowiem jego idealistyczny projekt o przeniesienie naszego kraju do Amazonii. Tam ziemia była niedroga. Chciał zbudować drugą Czechosłowację o lepszym położeniu geopolitycznym, państwo, któremu nie będzie zagrażała wojna.

Archiwum umieściliśmy u kolegi, który się nie angażował w żadne brzydkie rzeczy ale niestety dostał wezwanie do wojska. Chciał się wymigać poszedł do psychiatry. Sytuacja się zagęściła, rodzice przestraszeni, że syn coś "nawywijał", w wojsku zrobili mu rewizję i wszystko co wydawało im się podejrzane - spalili. Znalezione przez niego archiwum procesu także.

Wracając do mojego zatrzymania, mieszkałem wtedy w pracy. Miałem tam sprzęt fotograficzny i całe archiwum. Obudziłem się rano i zabrałem do roboty, gdy przyszli po mnie esbecy - No, panie Nepily - powiedzieli na wstępie - teraz skończyła się siła bezsilnych.

Pierwsze przesłuchanie trwało szesnaście godzin, ale w tym czasie zdołali zapisać zaledwie cztery strony, choć nikt mnie nie pouczył jak się zachować w takiej sytuacji.

Robiliśmy już wtedy "Informacje o Polsce". Zależało mi przede wszystkim na tym, żeby nie trafili na ich ślad. Ze zdjęć, które znaleźli dowiedzieli się o moich kontaktach z dysydentami. Pytali, a ja się wygłupiałem.

- Co robiłeś u Havla?

- Chodziłem do niego słuchać płyt Cohena. Chcieli mnie namówić do współpracy. Straszyli, że dostanę dziesięć lat obozu pracy że robienie takich zdjęć jest cięższym przestępstwem, niż nielegalna produkcja dynamitu.

- Skoro tak - oburzyłem się - to nie mam wam nic do powiedzenia.

Zarekwirowali mi kufer i kilka kartonów zdjęć. Narzekali, że będą mieli z tym przcę przez kilka miesięcy. A fotografie były bardzo różne i przemieszane. Obok trefnych, portrety koleżanek, reportaże, krajobrazy. Dziwne rzeczy zwracały ich uwagę. Na przykład zdjęcie witryny sklepowej z amerykańskimi papierosami i hasłem: "Niech żyje zdobycie socjalizmu!"

Usiłowali zdobyć ode mnie adres tej trafiki. W koncu wypuścili, ale co kilka dni wzywali na przesłuchania. W pracy odebrali mi klucz i zabronili nocować. Trudno im było mnie od razu wyrzucić, bo pracowałem po szesnaście godzin na dobę, byłem dyspozycyjny. Ale przestraszyli się. Do mojego atelier wchodziło się przez..  drukarnię. Oczywiście maszyny były pod kluczem, ale jednak ich obawy były na tyle słuszne, że sytsematycznie wynosiłem co tydzień 1, 2 ryzy papieru, wysyłałem je do Brna i do Pragi (legalnie papier był dostępny tylko dla instytucji). Na nim drukowano informacje Karty 77 i informacje kościelne.

Gdy wróciłem z pierwszego przesłuchania wicedyrektorka obiecała dać mi pieniądze na taksówkę, bylebym tylko, jak najszybciej zabrał swoje rzeczy. Czas naglił. Musiałem wracać na kolejne przesłuchania. Pojechałem więc na milicję objuczony tymi manatkami z pracy, a były tam rzeczy niewątpliwie ciekawe dla SB. Ucieszyli się widząc mnie z plecakiem i dwiema wielkimi torbami: - Co, przyniósł nam pan jakieś nowe materiały? Ale już do nich nie zajrzeli.

Wytłumaczyłem im, że to ważna sprawa, musiałem się szybko wynieść z pracy razem z rzeczami. Dziwili się, że nigdy nie namierzono mnie podczas wizyt dysydentów, w Polsce, u Wałęsy pytali dlaczego zajmuję się Polską. Mówiłem, że prowadzę indywidualne studia socjologiczne i bynajmniej nie uważam ich za zakończone. Jeden z esbeków prosił, abym zrobił mu prywatną odbitke zdjęcia Wałęsy.

Podpisałem oświadczenie, że jestem świadomy, iż moja praca może być wykorzystana wbrew moim intencjom i że będę pracował na rzecz pokoju. To był warunek zwrotu większej części archiwum. Z pracy oczywiście mnie zwolnili. Przez kilka miesięcy dali mi spokój. Wezwali mnie w końcu i pytają czemu nie jadę do Polski. Przecież mogę robić co chcę. Gdy nic nie robiłem przez cały rok, przyszedł do mnie mój esbek:

- No dlaczego do nikogo nie jeździsz?

Nie mam pieniędzy.

Minęło pół roku. Znów się zjawia. Przynosi 300 koron (to było wtedy około 10 dolarów) - na podróż

- Nie chcę gotówki - mówię - może mi pan założyć konto i wpłacić.

Tłumaczył, że już je podjął i przelew jest niewykonalny.

Znów minęło pół roku, przyszedł.

- Tak lubicie podróżować. Mogę wam załatwić, że będziecie w Polsce tak długo, jak będziecie chcieli. Trzeba tylko napisać "do góry", że robicie studium socjologiczne na zamówienie Havla. Tłumaczę mu, że to wykluczone. A on, że mogę jechać w każdej chwili, pójść na dworzec, wsiąść do pociągu i jazda! Trochę to było dziwne (do Polski wpuszczeno wtedy, tylko na zaproszenie rodziny ) ale i zabawne. Pracowałem jako palacz w kotłowni. Robota przyjemna, bo sezonowa, od pażdziernika, do kwietnia. Było akurat lato. Wsiadłem do pociągu i pojechałem wprost do Polski (tym razem nie przez enerdówkę), choć było mi trochę niezręcznie, jakbym szedł na współpracę. No i rzecz jasna cofneli mnie na granicy.

Kolejne przesłuchania odbywały się w plenerze, w parku. Czułem, że mój opiekun ma trochę kłopoty ze swoim sumieniem, bo zaczął mi trochę opowiadac o sobie. Z tego co mówił wtedy i czego dowiedziałem sie później, skleiła mi się dość spójna historia. On też kiedyś się budował, w latach sześćdziesiątych, paradował z falgą amerykańską. Oskarżył publicznie jakiegoś funkcjonariusza partyjnego, o kradzież materiałów budowlanych. Tamten miał mocne plecy, więc mojemu"sprawiedliwemu" dano do wyboru - albo sam zostanie oskarżony (obojętnie o co) albo pójdzie na współpracę i w szeregach tajnej policji będzie mógł walczyć o sprawiedliwość. Zgodził się w sumie był dość przyzwoitym facetem, co powiedziałem, gdy na tę okoliczność przesłuchiwano mnie już po rewolucji w komisji spraw SB. Tym niemniej był esbekiem. Raz jeden zdarzyło mi się powiedzieć mu podczas przesłuchania więcej niż trzeba. To znaczy wymieniłem nazwisko mojej byłej dziewczyny, która pojawiała się na wielu zdjęciach. Widziałem jak się z tego cieszy, nawet nie z informacji, ale z tego, że znalazłem się w sytuacji, w której bardzo nie chcialem się znaleźć.

Pewnego razu uprzedzili mnie, że w Brnie namierzono drukarnię i szykuje się rewizja. Zastanowiłem się co to znaczy i czy to nie prowokacja? Dałem jednak znak do Brna Petr Pospihal też był zdziwiony ale przenieśli maszynę. I rzeczywiście po dwóch dniach była rewizja. Maszyny nie znaleźli. Nie wszystko co wiedział, to wykorzystywał. Trochę podpuszczał. Pytał czy byłem na jakimś festiwalu kultury niezależnej. Wiedział, że byłem. A ja oczywiście się nie przyznawałem. (W takich imprezach, organizowanych gdzieś z dala od miasta, w jakichś stodołach brało udział zwykle 50 - 200 osób. Były wystawy, spektakle, koncerty). W Hradec Kralove próbowałem coś takiego robić półoficjalnie. Był rok 1988. Współpracowałem z galerią akademicką w środku miasta, bardzo uczęszczaną. Na wernisażach bywało 50 - 200 ludzi. Wystawy oglądało około tysiąca. Organizowaliśmy też koncerty, pokazy video. Jedną wystawę ocenzurowano nam w dość zabawny sposób. Były na niej rzeźby i rysunki o tematyce religijnej. Kazano pozmieniać podpisy. Zamiast św. Paweł musiało być tylko "Paweł".

Gorzej było z akcją zaplanowaną na koniec sezonu. Miała tytuł "Ręce"  i przesłanie  "O porozumienie, tolerancję, sprawiedliwość, prawdziwy dom na Ziemi". Trzy miesiące wcześniej pod szyldem Związku Młodzieży Socjalistycznej rozesłaliśmy informacje o akcji, które wydrukowała prasa, sądząc, że mamy błogosławiństwo naszej szacownej organizacji. Prosiliśmy, by ludzie przysyłali nam rysunki swoich dłoni (obrysowane, odciśnięte - podpisane imieniem i nazwiskiem, datowane). Najwięcej prac przysłały dzieci, jakaś szkoła zrobiła słoneczko z dłoni. Ktoś dał czystą kartkę z tekstem "to jest energia moich zaciśniętych pięści". Wspólnie z kolegami zrobiliśmy fotografię płonącej dłoni. Kiedy zobaczyłem efekt, trochę się przestraszyłem, że zostanie to uznane za aluzję do śmierci Palacha i schowałem w domu. W ten sposób ocalała.

Na dwa dni przed wernisażem, gdy chcielismy już tapetować otzrymanymi rysnkami całą galerię, wkroczyła SB. Mówili, że akcja ta miała dać sygnał do przewrotu kraju, że przesłanie jest burżuazyjne, normalny człowiek napisałby " o pokój i socjalizm". Zaczął rekwirować prace, wynosić do kotłowni i palić. Proponowałem, że odejdę byle tylko studenci dalej mogli ciągnąć tę akcję. Nie było dysksusji.

Mieli też na mnie haka po pogrzebie Jarosława Seiferta. To była wielka manifestacja, mimo że prasa milczała. Ludzie dowiedzieli się z Głosu Ameryki i poszli złożyć hołd poecie. W kościele św. Markety na cmentarzu były tłumy

- około dwóch tysięcy ludzi. Robiłem zdjęcia. Namierzyło mnie sześciu tajniaków. Nie chciałem ganiać się z nimi po cmentarzu. Otoczyli mnie, grożąc, że wywiozą za miasto, zabrali mi rolkę. Po drodze byłem przesłuchiwany. Straszyli mnie służbą w karnych batalionach ale wypuścili. Na wolności czułem się jak w więzieniu. Nie wiedziałem co robić. Marazm sięgał dna. Wszystkie pomysły na działania kończyły się jak to u nas...przy piwie.

Przeprowadziłem się do Brna. Dostałem pracę w obserwatorium. Myślałem, że będę się zajmował już tylko astronomią. Byłem bardzo zakochany, mieszkałem ze swoją dziewczyną.

I nagle - cud. W sierpniu 1989 oddali mi paszport. Oczywiście od razu przyjechałem do Polski. Kolejny wyjazd

- w listopadzie tego samego roku. We Wrocławiu odbył się festiwał niezależnej kultury czeskiej i słowackiej.

Reżim robił wszystko, żeby nikt tam nie dojechał. Ja wybrałem się kilka dni wcześniej, starą drogą przez enerdówkę. A były takie sytuacje: ludzie jechali międzynarodowym pociągiem z Budapesztu. Na dworcach ogłaszano, żeby obywatele Czechosłowacji wsiadali do ostatnich wagonów, które na granicy po prostu odczepiano.

Na trasie z Pragi do Polski co 50 kilometrów były punkty kontroli pojazdów. Zebrano dokumenty techniczne, żeby uniemożliwić przekroczenie granicy.

Nasza straż graniczna otrzymała w tych dniach wsparcie z zachodniej granicy Czechosłowacji (z Niemcami i Austrią). Niektórzy ludzie na przejściach do Polski dostawali w paszportach pieczątki z przejść czechosłowacko-niemieckich.

Ludzie z praskiej Sekcji Jazzowej wynajęli autobusy, zatrzymano je na granicy, której strzegły specjalne jednostki milicji z psami. Pasażerom jednego z samochodów zabrano paszporty pod pretekstem kontroli. Trwała tak długo, aż zirytowani pasażerowie sforsowali granicę pozostawiając swoje dokumenty w rękach strażników. Wszyscy byli bardzo zdeterminowani. No cóż... Pod dwudziestu latach znów zobaczyć i usłyszeć Kryla!

Na festiwalu zrobiłem ponad 30 filmów, które przezornie zostawiłem we Wrocławiu u Tomka Kiznego, którego wtedy poznałem. I słusznie, bo choć wracałem do domu tzry dni po imprezie, zrobili mi szczegółową rewizję. Tak cieszyli się, że znaleźli przynajmniej plan Wrocławia: - A teraz nam pokaż gdzie to było!

- Co było ?

No festiwal.Kryl. Gdzie był ten Kryl?

Nagrał i spisał Piotr Mitzner, Podkowa Leśna, kwiecień 1997 r.

 

Tekst nie był autoryzowany. (Chronologia nie dokońca jest zachowana, pewne zdarzenia nie są opisane  dokładnie)

2 komentarzy

Ota
2011-08-26 20:06
Prorok, bardzo Ci dziękuje! Nieprzychodzim tutaj często :-)
prorok
2010-12-29 01:08
przeczytałem z wielkim zainteresowaniem / dla mnie Ota to fenomenalny fotograf - jego fotografie opowiadają i są dialogiem z widzem ....... serdecznie pozdrawiam !

Dodaj komentarz

do góry tworzenie stron internetowych