"Ja, hipis-narkoman. Od fascynacji do degrengolady."
2015-09-04
Autor, co tu dużo gadać, opisuje ze szczegółami swoje ćpuńskie życie. Kaliszanin, zaczął w 1978 roku, w wieku lat 13, od prostych rzeczy typu butapren, ale szybciutko wzuł się do tamtejszej paczki hipisów i skończył grzać dopiero w 1998 roku. Jeździ na wózku, ponieważ ma zniszczony centralny układ nerwowy, bo taki jest efekt dragów, które majstrowano w latach 90-tych ze środków dostępnych bez recepty. Książka to rodzaj pamiętnika i dzień po dniu posuwamy się wraz z naszym bohaterem ku totalnej degrengoladzie. Końcówa jest ostra. Dziś Kaczor jest znaną postacią, udziela się, bywa na festiwalach. Próbowałem go znaleźć na Woodstocku, ale w tym tłumie to raczej niemożliwe. Jak nie chceta, to nie czytajta, ale niewątpliwym walorem tej książki jest, że jest to opis bardzo precyzyjny, pisany własnym językiem autora, zero picu czy tłumaczenia, co jest co. Jeśli pojawia się bezwodnik, to nie ma opowieści, do czego służy. Jest to więc tekst niszowy, dla ludzi o podobnych doświadczeniach. Co dla mnie najważniejsze, nie jest to moralitet, którego to zasadniczego filaru polskiej kultury szczerze nienawidzę. Dygresja: u nas wszystko musi być moralitetem na modłę pisemek sprzedawanych na odpustach w czasach saskich. Żeby było ciekawiej, to facet nawet nie czyni głębszych refleksji na temat własnej głupoty, a pozostawia to czytelnikowi. Tak chyba jest lepiej i uczciwiej. - Wojtek Wis
FRAGMENT:
15.08.1980. Piątek
Gdy się obudziłem dziewczyn już nie było. W namiocie spałem tylko ja z Kapslem. Wyczłapaliśmy się na zewnątrz, gdzie panował już niezły ruch. Przysiedliśmy się do dwóch kolesi i trzech dziewczyn, którzy żywo o czymś dyskutowali. Jak się okazało tematem dyskusji była wolna miłość i narkotyki:
-Bo wolna miłość to wcale nie znaczy, że każdy z każdym się pierdoli! Oznacza to, że kochasz każdą istotę we Wszechświecie i oczekujesz od niej tego samego… Bez względu na kolor skóry, pochodzenie, religię i takie tam dyrdymały – przedstawiała swój punkt widzenia na wolną miłość dość atrakcyjna blondynka imieniem Natalka.
-A mi się jednak wydaje, że wolna miłość to to, co ty mówisz, ale także właśnie to, że każdy może ruchać się z każdym, bez żadnych ograniczeń i bez żadnego skrępowania… – ripostował czarny i zarośnięty koleżka o ksywce Chudy.
-Dobra, dobra. My tu gadu gadu, a ja bym chętnie coś przygrzał – wtrącił Stachu, długowłosy blondyn w lenonkach.
-No to co? Idziemy na działki ponacinać trochę zielonych? Ale wiecie, że musielibyśmy jechać z 20 kilometrów za Częstochowę, bo tu od zajebania glin się kręci i leją za byle co. A gdyby nas dopadli jak wycinamy maki na działkach, to by nas zajebali na miejscu… – podsumowała druga z dziewczyn – korpulentna Wiktoria.
-Ja pierdolę… jak mi się nie chce jechać… – skwitował Chudy.
-Ale przypierdolić to byś przypierdolił coś w kanał? – nie dawała za wygraną Wiktoria.
-W porządku ludzie! Ja mam trochę proszku z zielonych to się mogę z wami podzielić… – zaoferowałem się.
-To gitara! Królu złoty, z nieba nam spadłeś! – uradowała się Natalka – zawijamy się pod namiot a ty, Chudy bierz się do roboty!
Po około 15 minutach Chudy przygotował w namiocie odpał i zawołał nas wszystkich do środka. Ledwo się zmieściliśmy, ale jakoś daliśmy radę. Okazało się, że Wiktoria jest z zawodu pielęgniarką, dlatego też ona po kolei czyniła swoją pielęgniarską powinność i wprawnie podawała nam towar w żyłę. Chudy przygotował towar pierwsza klasa. Nie mogłem się powstrzymać od pochwalenia go za to, co skwitował lakonicznie
-Jak się umie zrobić zielone, to zawsze wychodzi! Nie ma bata.
Wyczołgaliśmy się z namiotu i w błogim stanie uwaliliśmy się obok niego. Mnie wzięła jakaś dziwna nostalgia i zacząłem sobie rozmyślać jak było by pięknie na świecie, gdyby wszyscy ludzie traktowali się z szacunkiem i akceptowali siebie nawzajem takimi jacy są. Leżeliśmy tak z godzinę po czym Natalka stwierdziła, że dobrze byłoby coś zajarać.
-Chodźcie, wiem kto ma najlepszą trawkę. Zajaramy sobie z innymi ludźmi, a nie będziemy się izolować!
Podeszliśmy jakieś 20 metrów do sporej grupki, siedzącej w kółku i jarającej maryśkę. Tak się ujarałem, jak jeszcze nigdy przedtem… Wdałem się w dyskusję z kolesiem o ksywce Zielarz, który przekazał mi wiele cennych informacji na temat różnych roślin, mających psychoaktywne działanie i rosnących w naszym kraju. Postanowiłem sobie, że po powrocie do domu poczytam o tym dokładnie… W samo południe Szpaku miał celebrować polową mszę świętą pod krzyżem, a że zbliżała się już dwunasta wszyscy zaczęli się powoli zbierać. Była to bardzo nietypowa msza, w której oprócz Szpaka uczestniczyło dwóch ministrantów – hipisów. Podeszli do zaimprowizowanego ołtarza i Andrzej zaczął odprawiać mszę świętą. Kazanie było poświęcone tolerancji i temu, że należy wybaczać swoim wrogom. Gdy doszło do kwestii: „przekażcie sobie znak pokoju” wszyscy zaczęli się obściskiwać i chwytać za przedramiona, tak jak to czynili Indianie.
Byłem w szoku. Pierwszy raz byłem na tego rodzaju wydarzeniu. Czułem się jakbym wcale nie był na katolickiej mszy świętej, tylko na jakimś mistycznym wydarzeniu. Czułem niemal kosmiczną więź, łączącą tę około setkę ludzi, siedzących bezpośrednio na ziemi i przeżywających to co ja. Byliśmy jak pierwsi chrześcijanie uczestniczący w Agape, wspólnej uczcie o charakterze duchowym. Pragnęliśmy osiągnąć taki stan, w którym miłuje się każdego człowieka, ponieważ miłuje go Bóg. Było to jedno z przełomowych doświadczeń w moim życiu. Postanowiłem sobie wtedy, że obojętnie co by się nie działo w przyszłości będę kierować się przede wszystkim zasadą empatii, tolerancji i zrozumienia dla drugiego człowieka.
Po tym wszystkim wybraliśmy się dość sporą grupą do klasztoru jasnogórskiego, aby oddać pokłon cudownemu obrazowi, który ponoć ocalił Polskę przed szwedzkim potopem. Zwiedzaliśmy chwilę klasztor, byliśmy przelotem na mszy świętej, po czym wyszliśmy na zewnątrz, gdzie zaczęli się nami żywo interesować tak zwani „normalni” pątnicy. Podchodzili i wypytywali skąd jesteśmy, dlaczego jesteśmy tak kolorowo ubrani, co oznaczają koraliki i pacyfki. Jakież było ich zdziwienie, gdy dowiadywali się, że jesteśmy polskimi hipisami. Tłumaczenie im naszej ideologii zajmowało dość dużo czasu, bo ludzie ci nie wyobrażali sobie innej formy kultury, poza oficjalnie obowiązującą. A my przecież reprezentowaliśmy kontrkulturę… Ani się spostrzegliśmy, gdy okazało się, że już jest późne popołudnie i że najwyższy czas zwijać manele i ewakuować się do chaty. Gliny pewnie, jak co roku, będą urządzali na nas łapanki. Nie myliliśmy się. W drodze powrotnej z klasztoru na pole namiotowe paru tajniaków i kilkunastu mundurowych groziło nam:
-No, kurwa wasza mać! Laba się kończy…!
-Lepiej czym prędzej spierdalajcie stąd…!
-Już my wam pałami z głowy wybijemy te zloty i hipisowanie! Będą postrzyżyny!
Ale i nasi nie pozostawali im dłużni… Po drodze stały zabudowania należące do klasztoru, w których była zorganizowana przez Paulinów jadłodajnia dla pątników i teren ten należał formalnie do klasztoru. A że milicja nie miała wstępu na teren klasztoru, byliśmy tam bezpieczni i niektórzy z nas sobie nieźle folgowali i prowokowali milicję i tajniaków. Przodował w tym niejaki Dekabrysta, który będąc na terenie klasztornym zaczepiał znienawidzonych przedstawicieli reżimu, przechodzących publiczną ulicą:
-Chuja mi zrobicie wstrętne gliny! Mam was w dupie! – prowokował, pokazując przy tym „wała” i gest olewania.
-Poczekaj skurwysynu! Tak cię urządzę, że rodzona matka cię nie pozna. Wyjdź tylko poza teren klasztoru, gnoju! – ripostowali dzielni funkcjonariusze.
Dotarliśmy pod nasz krzyż i zacząłem się powoli żegnać z ludźmi:
-My już się zawijamy do domu, do Kalisza…
-Co ty, stary!? Pojebało ci się w główce? W domu ludzie umierają! Jedź z nami w Bieszczady! – krzyknął w moim kierunku dość mikrego wzrostu nieznany mi koleżka.
-Chętnie bym pojechał, ale pierwszego września idę do liceum…
-Pierdol szkołę! Zacznij żyć dniem dzisiejszym! – odparł nieznajomy.
Miałem wielką ochotę wybrać się w Bieszczady i olać liceum. Miotałem się pomiędzy rozumem, który nakazywał mi pójście do szkoły, a sercem, które mówiło, żeby jechać z nimi. Przeprowadziłem bardzo szybką analizę i stwierdziłem, że nic się nie stanie jeśli spóźnię się do mojej nowej szkoły o tydzień lub dwa. Niewątpliwie zaś, zyskam dzięki temu nowe doświadczenie życiowe. Ciągle czułem niedosyt nowych wrażeń. Chciałem czerpać z życia pełnymi garściami i nie być ograniczonym właśnie przez takie rzeczy jak szkoła, praca, obowiązki. Na to przyjdzie jeszcze czas, pomyślałem.
-Dobra jest. Jadę z wami – zdecydowałem – A ty Kapsel zabieraj Filipka i zawijajcie się do Kalisza. I mam do ciebie Kapsel prośbę: Jak przyjedziesz do Kalisza, idź do mojej mamy i powiedz jej, że ja wrócę za jakiś tydzień lub dwa, bo przedłużyłem sobie wakacje i pojechałem w Bieszczady.
Całą grupą poszliśmy na dworzec PKP i o dziwo udało nam się dotrzeć tam bez żadnych incydentów z milicją. Kapsel z Filipkiem wsiedli do pociągu, jadącego na Kalisz, a ja z nowo poznanymi ludźmi poczekaliśmy na pociąg do Przemyśla, który miał być po północy.
© Copyright Andrzej Kaczkowski & Bolesław Traczewski, 2013. Wszystkie prawa zastrzeżone.
2015-10-04 23:10