Alfabet Szpaka : P - jak Później niż nam się wydaje
2019-03-04

Jedna myśl. A może…? Jedna rozmowa. Pamiętasz tę piosenkę, co Szpak śpiewał w jakimś filmie? „Rozdaję uśmiechy na prawo i lewo; nie tylko ludziom, lecz ptakom i drzewom. Jedno niepotrzebne wejście na Facebooka. Bezmyślnie przesuwam palcem po ekranie telefonu. Dopóki nie zauważam jego. Właściwie jej, bo to list od niej do niego. On jest często wulgarny w tym, co pisze, ale jednocześnie do bólu codzienny i ludzki. A ona podobno jest szczęśliwa. Śledzę wzrokiem tekst, płynnie sunę od zdania do zdania. Aż nagle świat zwalnia, zwalniam ja. Jest przecież później, niż się nam wszystkim wydaje. Taki banał?
Jeden film. Podaj dalej. Trzy rzeczy. Praca domowa. „Pomyśl, co mógłbyś zrobić, aby świat stał się lepszy, i wprowadź to w życie”. Powstaje myśl, w swej istocie i prostocie, genialna. „Znajdź trzy osoby, którym możesz pomóc w zrobieniu czegoś, czego sami nie mogliby zrobić. W zamian niech oni pomogą trzem następnym osobom, które pomogą kolejnym trzem… – powstanie wówczas piramida dobra”.
*
I wiesz, masz misję. Jeśli to czytasz, to tak, to właśnie do ciebie.
Podobno każdy z nas może codziennie uszczęśliwić ponad 20 osób, co w skali roku daje 7300.
Trzy osoby dziennie. Co najmniej trzy.
Wyzwanie? Być może.
*
Stare miasto. Ciemno. Zimno. Chyba przymrozek. Kiedy miarowo oddycham w rytm swoich kroków, tuż obok mojej twarzy pojawiają się białe obłoczki. Na pewno przymrozek, natychmiast poprawiam się w myślach, widząc gaworzące obok dziecko, niesione na rękach przez ojca, i unoszącą się wokół niego parę. Pomimo późnej godziny starówka lśni mnóstwem światełek, choinką i jeszcze większą ilością światełek, składającą się na dość uroczą iluminację; wśród nich latarnie rzucają dyskretne, ciepłe światło. Przechodnie zajęci są sobą, zdjęciami i telefonami. Staję na moment i wdycham głęboko mroźne powietrze. Wracam ze spotkania. Wcale nie chciałam tam być, przemyka mi przez myśl coś, co wiem już od dawna. Kieruję się w stronę przystanku. Pod zamkiem mijam mężczyznę z saksofonem. Sącząca się powoli z instrumentu melodia z czymś mi się kojarzy. Dźwięki płyną powoli, nasycają powietrze bliżej niesprecyzowanymi emocjami. Kiedy uświadamiam sobie, co to jest, staję jak wryta. Wybija za kwadrans dziewiąta. Zawracam. Saksofonista znika.
Wracam autobusem. Wyjątkowo siedzę tyłem do kierunku jazdy, jakby ciemność i późna godzina niwelowały symptomy choroby lokomocyjnej. Patrzę bezmyślnie przez okno. Korek o tej godzinie jest dość spory, więc dla zabicia czasu zaczynam obserwować. Mój wzrok skupia się na dziewczynie o prostych, jasnych włosach, w okularach i zawadiacko nasuniętej na głowę czerwonej czapce. Znajduje się na siedzeniu pasażera stojącego nieopodal samochodu i patrzy mi prosto w oczy, choć w tym mieście w oczy nie patrzy nikt. Żadna z nas nie chce pierwsza odwrócić wzroku. Uśmiechamy się niekontrolowanie w tym samym momencie. Światła się zmieniają, a środek lokomocji rusza. Przemyka mi przez myśl, że już nigdy więcej jej nie zobaczę. Jednak na kolejnych światłach ona znów jest za szybą i znów patrzy, śmieje się. Śmieje się oczami i mówi coś do kierowcy, pewnie do ojca. Kiedy ostatni raz nas wyprzedza, macha mi z szerokim uśmiechem. Kiwam jej głową. Jakoś tak radośniej się wraca. Mimo że nie chciałam tam być. Mimo że jutro muszę wstać o piątej. Mimo że Warszawa nie patrzy w oczy.
Rano. Miasto, które nie patrzy w oczy. Tramwaj. Stoję przy drzwiach, w głowie powtarzam sobie po raz ostatni materiał na kolokwium zaliczeniowe. Przystanek. Drzwi otwierają się i zamykają. Raptem zauważam biegnącą do środka lokomocji kobietę i odruchowo naciskam guzik służący do otwierania drzwi. Wchodzi zdyszana, siada nieopodal, a ja nagle postanawiam zrobić trzy dobre rzeczy. Skoro i tak świat mi się już zawalił, to mogę się uśmiechnąć, otworzyć tramwajowe drzwi, ratując czyjeś spóźnienie, dać promyczek. Ktoś kiedyś powiedział, że dobro wraca. Kątem oka widzę mężczyznę w średnim wieku, który o kulach powoli przesuwa się w stronę wyjścia. Tramwaj jedzie dość szybko, zarzuca nami na zakręcie. Odruchowo sięgam w stronę przycisku. Chyba po oczach widzi, że ja wcale nie wysiadam. Mój zawalony dzień wcześniej świat ratuje nikły uśmiech i trzy razy powtórzone dziękuję pani.
Jadę tramwajem, stoję tuż przy samych drzwiach. Jest wczesne popołudnie, zima. Współpasażerowie zapatrzeni w siebie, w świecące ekrany telefonów, w przesuwający się szybko za oknem świat. Pojazd staje na przystanku, tuż przy wejściu do metra. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie drzwi, stoi mężczyzna o błękitnych przenikliwych oczach, w ciemnej puchowej kurtce, na oko sześćdziesięcioletni. Jako jedyny nie ucieka wzrokiem, patrzy prosto w oczy. Przenikliwie. Do kości. Wydaje mi się, że mruga do mnie porozumiewawczo. Uśmiecham się. Szeroko. Niekontrolowanie. On podnosi jeden kącik ust do góry. Zawadiacko. Śmieje się oczami. Tramwaj rusza.
Doszedłeś aż do tego miejsca? Kochanowski z „Fraszek” stwierdziłby na to, że trochę lipa. Wyłącz komputer. Wrzuć telefon do kieszeni.
Nie ma czasu.
Idź.
Podaj dalej.
2019-06-10 14:29