O NADZIEI - strona internetowa
2013-10-04
Tym razem zamiast ksiązki strona internetowa. Tak! Tak! Są jeszcze ludzie, którzy robią coś dla innych za darmo. Nie tylko Flagowy - Dni Kultury, Puniek - bluesy, Derwisz - filmy, a Waldi muzykę. Dominika Krupińska załozyła stronę internetową. Dzieli się na niej doświadczeniem i wiedzą - zdobytymi przy wychodzeniu z ogromnego kryzysu, zgotowanego przez bliskich. Własnej mamy nie widziała od 10 lat... Mimo to, udało się jej odnaleźć szczęście i harmonię - czym się dzieli. Jej doświadczenia moga być pomocne nie tylko dla ludzi w kryzysie ale dla każdego, kto chce pracować nad sobą. Swe rozważania opiera na filozofii św. Tomasza z Akwinu, jednak stara się być przydatana, także niewierzącym...
Polecamy strona: O Nadziei
Dobra relacja z Bogiem jest sprawą niezwykle ważną — także dlatego, że jest to fundament, na którym można budować dobre i szczęśliwe relacje z ludźmi. Relacje te są zaś niezbędne do szczęśliwego życia, bo człowiek jest istotą społeczną. Zatem wielu ludzi mimo niepowodzeń, rozczarowań, rozpaczy, lęku, fałszywych i pełnych grozy obrazów Boga wciąż usiłuje Go odnaleźć.
Kiedy zakładałam „Stronę o nadziei”, postanowiłam, że będę się na niej dzielić z czytelnikami tym, czego doświadczyłam i co jest dla mnie ważne i uzdrawiające, a więc także moją wiarą w Boga, natomiast nie będę pisać o instytucji Kościoła. Nie znaczy to, że odrzucam Kościół. Moje miejsce jest w Kościele, przez niego działa w moim życiu Chrystus i w nim są dostępne narzędzia ułatwiające uświęcenie i zbawienie (czyli sakramenty). Znam też sporo ofiarnych i pokornych księży. Niestety jednak zbyt często się zdarza, że księża, zamiast ułatwiać, utrudniają ludziom nawiązanie dobrej relacji z Bogiem, dostrzeżenie, że jest On Miłością, Pięknem i Dobrem.
Religia katolicka, a nawet całe życie publiczne jest w Polsce niezwykle sklerykalizowane, a „kultura korporacyjna” (jeśli użyć terminu pochodzącego ze świata biznesu) Kościoła razi formalizmem, bizantynizmem, faryzeizmem, pozostałościami feudalizmu i mentalności PRL–owskiej. Znam wiele osób, które doświadczyły od księży lekceważącego i upokarzającego traktowania, a ponieważ zagadnienie wiary jest dla każdego człowieka obszarem niezwykle intymnym i sięgającym najgłębszych warstw jego ja (podobnie jak sprawy miłości i seksu), samo wspomnienie tych przeżyć jest bolesne, nawet po długim czasie. Nie dziwię się więc, że ludzie w Polsce często chcą mieć jak najmniej do czynienia z Kościołem, a niektórzy wręcz boją się księży. Dlatego „Strona o nadziei” miała być „strefą wolną od kleru” — żeby także oni mogli się tutaj czuć dobrze.
Filozofia, która leczy
Kiedy jednak niedawno zaproponowałam pewnej pani, która zwierzyła mi się ze swoich problemów, żeby porozmawiała z jednym z moich znajomych dominikanów, uświadomiłam sobie, że jest ona kolejną osobą, którą kontaktuję z dominikaninem, aby pomógł jej uzdrowić poplątane relacje z Bogiem i ludźmi. I zaczęłam się zastanawiać, skąd pochodzi to moje wewnętrzne przekonanie, że właśnie dominikanie mogą w tym pomóc. Kler nie dzieli się przecież na wspaniałych dominikanów i całą resztę, która jest do niczego. Przeciwnie, w każdym środowisku są ludzie i taborety, u dominikanów również. Doszłam do wniosku, że jest tak dlatego, iż w tym zakonie pielęgnowana jest wizja Boga, wiary, stosunku do życia i ludzi, która pomogła mi się wyleczyć ze zranień wyniesionych z dzieciństwa, między innymi syndromu dorosłego dziecka alkoholika, oraz nauczyć się, jak szczęśliwie żyć. I znam więcej takich osób. Zdecydowałam się zatem złamać zasadę niepisania o księżach i opowiedzieć o fenomenie duchowości — czy może raczej filozofii — dominikańskiej.
Rys. Tomasz Rojek OP |
O świętym Dominiku, założycielu zakonu, piszę gdzie indziej. Tutaj chcę natomiast opowiedzieć o świętym Tomaszu z Akwinu, trzynastowiecznym filozofie i teologu, którego poglądy kształtują mentalność dominikańską aż do dzisiaj. Był to uparty i zamknięty w sobie Włoch (przezywano go „milczącym wołem”), tak gruby, że podobno musiano wyciąć wgłębienie w stole, aby mógł wygodnie siedzieć (zupełnie jak Jedzosław XIV z jedenastej księgi przygód Tytusa, Romka i A’Tomka), nałogowy pracoholik, który nie bał się nikomu mówić tego, co myśli, i u którego szukała porady połowa VIP–ów ówczesnej Europy.
Dzieje jego systemu filozoficzno–teologicznego były zmienne. W pewnym momencie jego poglądy zostały potępione przez Kościół, później za to stały się jego oficjalną doktryną, co potwierdził nawet formalnie jakiś papież. Gdyby jednak święty Tomasz mógł się zapoznać z obowiązującą wersją swego systemu, bardzo by się zdziwił. Liczni teologowie zaczęli bowiem interpretować, wyjaśniać i poprawiać to, co napisał, a w XVI i XVII wieku zafundowano jego systemowi tak gruntowną operację plastyczną, iż przy zachowaniu fasady terminologicznej obalono w gruncie rzeczy podstawy, na których się opierał. Fala modernizacji Kościoła w drugiej połowie XX wieku i kontestacji starych klerykalnych porządków zmiotła system Tomasza z życia kościelnego, tak że obecnie poza wydziałami uniwersyteckimi i kręgami dominikańskimi niewiele się o nim mówi.
W dodatku święty Tomasz napisał cały regał dzieł i to tak okropnym, hermetycznym, średniowiecznym językiem, że dla zwykłego czytelnika jest on zupełnie niezrozumiały i odpychający. W każdym razie ja poległam. Usiłowałam przeczytać kilka jego książek i w każdym przypadku już po kilku stronach miałam dosyć. Na szczęście istnieje trochę popularnych opracowań prezentujących tę naukę i jest też sporo dominikanów, którzy potrafią o niej zajmująco opowiadać. Na szczęście, bo z tomizmem jest jak z kosmologią i mechaniką kwantową — sama nauka i jej aparat matematyczny są dostępne dla bardzo nielicznych, a jej wnioski praktyczne i zastosowanie w życiu tak interesujące i ważne, że fascynują cały świat. Jak choćby ostatnio, gdy uruchomienie w CERN–ie pod Genewą Wielkiego Zderzacza Hadronów (LHC) znalazło się na czołówkach wszystkich mediów.
A system Tomasza dotyka rzeczy najważniejszych, które wszyscy usiłują zdobyć, ale mało komu się udaje: wolności i szczęścia. Tomasz mógłby być świetnym patronem hipisów i wszelkich innych „zbuntowanych”. A także wszystkich dysfunkcyjnych i uzależnionych.
Jak osiągnąć szczęście?
Wielkość systemu Tomasza polega na tym, że właściwie nie on jest jego twórcą. To znaczy on go skompilował, opracował i skomentował, ale materiały, które się na niego składają, stanowią mądrość wypracowaną przez cywilizację basenu Morza Śródziemnego od najdawniejszych czasów. Tomasz jest kimś w rodzaju Billa Gatesa filozofii chrześcijańskiej: umiał przejąć od innych to, co najcenniejsze, rozwinąć i wypromować. Nie bał się korzystać z myśli pogańskiej (co ściągnęło na jego głowę wiele kłopotów), i włączył do swego systemu osiągnięcia całej plejady filozofów greckich, z Platonem i Arystotelesem na czele, pisarzy rzymskich, a nawet współczesnych mu myślicieli arabskich! Drugą nogą systemu są Ewangelie i pozostałe księgi Pisma Świętego, które oprócz Objawienia przekazują przecież mądrość starożytnych ludów semickich, oraz dzieła wybitnych autorów wczesnochrześcijańskich, również korzystających z dorobku myśli greckiej — w tym świętego Augustyna i Pseudo–Dionizego.
Rys. Tomasz Rojek OP |
Dlaczego to jest takie ważne? Bo myśl starożytna koncentrowała się na szczęściu. Jej podstawowym pytaniem było: „Co mam czynić, aby osiągnąć szczęście?”. Na to pytanie usiłował odpowiedzieć Arystoteles, autorzy biblijni i wszyscy pozostali. Czyli: „Chcę być szczęśliwy. To jest celem mojego życia. Dlatego będę tak żyć, żeby być szczęśliwym. Konkretnie powinienem w tym celu robić to i to, a nie robić tego i tego”. Oczywiście szczegółowe odpowiedzi się różniły, ale punkt wyjścia był ten sam. Koncepcję tę określa się terminem etyki eudajmonistycznej, od greckiego słowa eudajmon (szczęśliwy).
Z kwestią szczęścia wiąże się zaś druga fundamentalna sprawa — wolności. Święty Tomasz, opierając się na myśli Arystotelesa i jego następców, głosił koncepcję wolności opartej na wartościach. Jej podstawą jest przekonanie, że człowiek w naturalny sposób dąży do dobra. Chodzi tu o dobro w szerokim znaczeniu: czegoś, co postrzegamy jako wartościowe, korzystne. Takim dobrem może być rzecz materialna, ale także przyjaźń, przeczytanie interesującej książki, postępowanie zgodne z wyznawanymi zasadami, umiejętność biegłej gry na fortepianie czy w piłkę nożną. Na świecie jest mnóstwo rzeczy, które stanowią jakieś dobro, i wszystkie one są odblaskami dobra samego w sobie, które dla Platona było ideą, a dla myślicieli chrześcijańskich Bogiem.
Oczywiście może się zdarzyć, że człowiek czyni coś, co przynosi zło — na przykład zabija się narkotykami albo okrada kogoś — ale robi to dlatego, że wydaje mu się, iż dzięki temu osiągnie jakieś dobro: chwilowe zapomnienie o przygnębieniu i problemach albo pieniądze. Ma zaburzone widzenie dobra, jego osąd sytuacji jest zdeformowany, ale nie przestaje pragnąć dobra. Jeśli ktoś czyni zło, to znaczy, że brak mu wolności, jest zniewolony wewnętrznie lub zewnętrznie. Wolność i szczęście są więc ze sobą powiązane: im kto jest bardziej wolny, tym lepiej, umiejętniej, zwraca się ku dobru, które jest celem jego życia — jego posiadanie zapewnia mu szczęście. I nie trzeba go do tego naganiać kijem. A więc prawdziwa wolność polega na wybieraniu tego, co dobre, i unikaniu tego, co złe, bo to prowadzi do szczęścia.
Takie widzenie tych wartości istniało przez całą starożytność i większą część średniowiecza. Jest obecne nie tylko u licznych filozofów pogańskich, lecz także w Piśmie Świętym — na przykład „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść” świętego Pawła. Na nim też opiera się sławne zdanie św. Augustyna „Kochaj i rób, co chcesz”. A później nastąpiła rewolucja.
Nieważkość wolności i niewola prawa
Zaczęło się od Williama Ockhama, franciszkanina żyjącego w XIV wieku. Zaproponował on nową koncepcję wolności — obojętnej wobec wartości. Wolność to jedynie niczym nieskrępowany wybór, a jakiekolwiek nakierunkowanie w jakąkolwiek stronę stanowi pomniejszenie mojej wolności. „Wolnoć Tomku w swoim domku”. Koncepcja Ockhama została powszechnie przyjęta i wszyscy jesteśmy nią mniej lub bardziej podszyci. Jej znanym przedstawicielem był chociażby ostatnio Isaiah Berlin.
Rys. Tomasz Rojek OP |
Pozornie jest to bardzo atrakcyjna poprawka. Ale tylko pozornie. Bo gdy człowiek traci kompas, którym może się kierować w życiu, traci też pewność i poczucie bezpieczeństwa. Każdy wybór, każda decyzja staje się wielkim obciążeniem, które w całości spoczywa na nas. Koncepcja wolności obojętnej wobec wartości prowadzi do zagubienia i lęku. A to z kolei wiedzie do nerwic albo do ucieczki od wolności. Może to być ucieczka w totalitaryzm, którą opisał Erich Fromm, w świat fikcji, fantazji i iluzji, lub też w obsesje, zachowania kompulsywne, uzależnienia.
Kolejny etap rewolucji wywołał Immanuel Kant, sławny filozof pruski okresu oświecenia, owładnięty ideą upodobnienia etyki, będącej dziedziną filozofii, do nauk matematycznych i ścisłych. Uważał, że bez spełniania wymagań ich specyficznej metodologii etyka nie będzie zasługiwała na miano nauki. Jego zamierzenie było typową kwadraturą koła, bo nauki filozoficzne i w ogóle humanistyczne mają zupełnie odmienny charakter (co nie znaczy, że nie są naukami).
Kant uznał, że w centrum etyki powinno się znaleźć spełnienie obowiązku wynikającego z obiektywnych, niezależnych praw moralnych (były to czasy fascynacji fizyką newtonowską, kiedy się wydawało, że istnieje absolutny czas, przestrzeń itd.). Co więcej, Kant oderwał dobro od szczęścia — uważał, że najbardziej wartościowym motywem spełnienia obowiązku, najwyższą cnotą, jest chęć spełnienia go dlatego, że jest obowiązkiem. Prawa należy przestrzegać, bo należy go przestrzegać (tak zwany legalizm Kanta).
A zatem, jeżeli robimy coś dobrego, ale sprawia nam to przyjemność, to jest to mniej wartościowe, niż gdyby to było dla nas nieprzyjemne. Im bardziej musimy się do czegoś zmuszać, tym większą ma to wartość moralną. Tak naprawdę pomysł ten jest głęboko niechrześcijański, ponieważ chrześcijańska cnota oznacza coś dokładnie odwrotnego: „nawyk” czynienia dobra, umiejętność dobrego działania lekko, łatwo i przyjemnie.
Nigdy nie jestem w stanie zrozumieć, jak Kant, będący przecież protestanckim pastorem, mógł na coś takiego wpaść. A tym bardziej — dlaczego jego filozofia wywarła głęboki wpływ nie tylko na Kościoły protestanckie, ale i na Kościół rzymskokatolicki. W tym duchu rodzice wychowują dzieci i taki jest ton większości kazań w polskich kościołach.
Być może jest tak dlatego, że jest to po prostu wygodne dla rządzących — wystarczy nakazać i żądać posłuszeństwa, piętnując nieposłuszeństwo jako niemoralne. Nakaz uprawnionej władzy jest moralny, bo jest nakazem uprawnionej władzy, i podwładni nie potrzebują się już zastanawiać, czy przypadkiem nie jest sprzeczny z sumieniem i należy odmówić jego wykonania (albo najzwyczajniej głupi). Odmaszerować, wykonać. Nie jest przypadkiem, że filozofia Kanta zrobiła taką karierę w państwach absolutnych i totalitarnych.
W efekcie cnota kojarzy się dzisiaj jak najgorzej (sama się instynktownie wzdragam przed tym słowem), a my, kiedy tylko chcemy sobie zrobić jakąś przyjemność, spełnić pragnienie, z reguły odczuwamy z tego powodu poczucie winy. „Wszystko co przyjemne, jest nielegalne, niemoralne albo powoduje tycie”. Ciągle odzywają się przymusy wewnętrzne, że powinniśmy coś zrobić, że musimy spełnić czyjeś oczekiwania, że nie możemy odmówić, kiedy ktoś nas o coś prosi, albo że nie możemy wymagać, aby ktoś szanował, że nie mamy ochoty czegoś zrobić... Etyka kantowska — zwłaszcza w połączeniu z wolnością ockhamowską — prowadzi prostą drogą do dysfunkcji i nerwic. Bo przecież poprzednio się dowiedzieliśmy, że jesteśmy wolni i możemy robić, co chcemy! Stale więc szarpie nami potężny konflikt emocjonalny.
Rys. Tomasz Rojek OP |
Wiara oparta na grzechu
Legalizm Kanta deformuje też wiarę i sprawia, że staje się toksyczna. Nie jest przypadkiem, że wiele nerwic ma podłoże religijne. Typowe kazanie w Polsce brzmi tak: macie spełniać przykazania, bo są przykazaniami; macie nie pracować w niedzielę, bo to jest grzech; macie chodzić na mszę w niedzielę, bo to jest obowiązek katolika; macie się modlić, bo jeśli nie będziecie tego robić, to rodzicom i Maryi będzie smutno; macie utrzymywać Kościół, bo Kościół ma prawo wprowadzać nowe przykazania kościelne i one obowiązują tak jak przykazania Boże; macie bronić wiary katolickiej, bo to jest wiara naszych przodków i oni za nią ginęli (dosłowne cytaty). Kiedy metodą kaznodziejską jest odwoływanie się do poczucia obowiązku, wywoływanie poczucia winy i stosowanie szantaży emocjonalnych, to efektem staje się ciągły strach (być może w pewnym momencie stłumiony i wyparty do podświadomości) przed przekroczeniem jakiegoś zakazu lub niewykonaniem nakazu. W centrum wiary zamiast miłości Boga i szczęścia obcowania z Nim pojawia się grzech, pojmowany jako złamanie prawa, którego mamy obowiązek przestrzegać.
Nie pamiętam, czy słyszałam kiedyś księdza — poza karmelitami uformowanymi przez wielkich mistyków, Teresę z Avila i Jana od Krzyża, oraz dominikanami — który by mówił nie, że trzeba się modlić, tylko że warto, bo jest to po prostu dobre, przyjemne, bo rozmowa, przebywanie z Bogiem daje szczęście. Albo że wartość człowieka nie wynika z tego, czy i ile wykonuje obowiązków, i że ma wartość nawet, jak nic „pożytecznego” nie robi — bo jest bezcenny po prostu dlatego, że jest, że został stworzony przez Boga na Jego obraz i podobieństwo.
Korci mnie, żeby powiedzieć, że to wszystko jest niezwykle inteligentnym i perfidnym działaniem diabła. Zwrócił mi na to uwagę pewien mądry marianin (to taki zakon). Kiedy przeczytamy uważnie opis raju i grzechu Adama i Ewy w Księdze Rodzaju, odkryjemy, że na samym początku jest mowa, iż w środku raju rosło drzewo życia. Bóg zaś pozwolił Adamowi jeść owoce wszystkich drzew z wyjątkiem drzewa poznania dobra i zła, bo ono jedno sprowadzało śmierć. A potem pierwsi rodzice zaczęli rozmawiać z wężem–kusicielem. I kiedy kusiciel pyta niewinnie: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?”, Ewa odpowiada: „Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli”. W jednym zdaniu dwa kłamstwa! To nie jest błąd tekstu wynikający z połączenia różnych redakcji, jak myślą bibliści, tylko wnikliwa znajomość natury człowieka i skutków działania zła u starożytnych mędrców żydowskich. Nie ma bezpiecznego flirtu ze złem, ono zawsze „zmiękcza” człowieka, jedyną metodą jest nie rozmawiać w ogóle, jak z ubekami.
Jedno kłamstwo to mnożenie wymagań i zakazów (Bóg nie zakazał przecież dotykać drzewa) — i widzimy to i u faryzeuszy żydowskich, i w purytanizmie protestanckim, i u wielu bardzo moralnych katolików o jedynie słusznych poglądach. Drugie — lokalizacja drzewa. Od rozmowy z diabłem subiektywnym środkiem ogrodu Ewy staje się drzewo poznania dobra i zła, a więc prawo: nakazy i zakazy. Już nie drzewo życia. Jest to znamienne przeniesienie akcentów. Tu jest praźródło legalizmu. I my dzisiaj z reguły nie zaczynamy od pytania: „czy jeżeli to zrobię, to będzie to dobre, korzystne, przyniesie szczęście?”, tylko: „czy wolno to zrobić, czy nie?” A drzewo poznania dobra i zła zamieszkało na trwałe w środku raju — zarówno w sztuce i literaturze, jak i w mentalności ludzkiej. Marianin mi powiedział, że na pytanie, jakie drzewo rosło w środku raju, ponad 90% ludzi odpowiada, że drzewo poznania dobra i zła. Księża i katecheci również.
Miłość: nowe prawo
Kiedy ośrodkiem naszego świata przestaje być życie–Bóg, a stają się nim przepisy i obowiązki, to to się nie może dobrze skończyć. Wszelkie przypisy i przykazania, nawet najbardziej słuszne i chwalebne, są tylko środkiem do osiągnięcia celu. Najpierw i przede wszystkim należy mówić o Bogu, który jest miłością, i o życiu i szczęściu, jakie On daje, a dopiero potem można mówić o moralności. To, co nazywamy moralnością, ma bowiem na celu jedynie osiągnięcie szczęścia, a więc i Boga. Odpowiada na starożytne pytanie: „Co mam czynić, aby osiągnąć szczęście” (czy też „życie wieczne”, jak mówi ewangeliczny młodzieniec).
Rys. Tomasz Rojek OP |
Dlatego właśnie święta Katarzyna Sieneńska, mistyczka i dominikanka uformowana w duchu świętego Tomasza, porównywała przykazania do poręczy na schodach. Dopóki jesteśmy słabi i grozi nam upadek, potrzebujemy poręczy ograniczających schody. Ale kiedy będziemy święci i doskonali, poręcze nie będą już potrzebne. Będziemy szli pewnie i bez nich. Święci nie potrzebują zakazów i przykazań. Oni sami z siebie zawsze wiedzą, jak postąpić, by osiągnąć dobro. Niejako nie są zdolni do postępowania źle. Widać to w życiu wielu świętych i mistyków, chociażby Teresy od Dzieciątka Jezus czy matki Teresy z Kalkuty. A świętym, dzięki współpracy z łaską Bożą, może stopniowo stać się każdy z nas.
Bez celu, jakim jest szczęście–Bóg, moralność staje się martwym kodeksem, który nikogo nie pociągnie do działania i którego stosowanie można jedynie wymuszać różnymi metodami. Fizyka newtonowska okazała się tylko szczególnym przypadkiem fizyki einsteinowskiej, absolutna przestrzeń i czas przestały istnieć, a imperatyw kategoryczny, wynikający z abstrakcyjnych praw moralnych, nie jest wystarczającą motywacją do czynienia dobra i unikania zła.
Taką motywacją jest jedynie prawo ewangeliczne — nowe prawo, prawo miłości, które ogłosił Jezus Chrystus. Na tym polega doskonałość większa od doskonałości faryzeuszy, przestrzegających drobiazgowo 613 przykazań Tory i dających dziesięcinę z mięty i ruty. Naszym najważniejszym przykazaniem, którego mamy przestrzegać, jest przykazanie miłości: abyśmy się wzajemnie miłowali, tak jak Bóg nas umiłował. Wszelkie inne przykazania pełnią tylko funkcję pomocniczą, ułatwiają zachowanie się w konkretnych okolicznościach. Jezus Chrystus głosił to prawo zarówno swoim życiem i śmiercią (nie ma większej miłości, niż oddać życie za przyjaciół swoich), jak i słowami. Podsumowaniem moralności ewangelicznej, „Ewangelią w pigułce”, jest Kazanie na górze, które można znaleźć w ewangeliach Mateusza w rozdziałach 5–7 i Łukasza w rozdziale szóstym. Warto je przeczytać. Odtruwa, odświeża, daje wewnętrzną wolność i siłę, by żyć.
O tym wszystkim stale przypomina święty Tomasz.
Więcej rysunków Tomka Rojka znajduje się na stronie Krzyśka Pałysa. Dziękuję Tomkowi i Krzyśkowi za ich udostępnienie.
Dominika Krupińska
2014-03-01 11:46