Jesteś tutaj: Strona główna / Wspomnienia Hipisa cz. VI

Wspomnienia Hipisa cz. VI

2013-10-14

 

 

poprzednie części

 

 

Łódź w latach 70 -tych to była ulica Piotrkowska i cała reszta przyległości. Piotrkowska była sensem miasta, gdzie mieściło się wszystko co ważne. Przynajmniej dla tych, którzy, bądź to związali się z ruchem hippie, bądź w mniej lub bardziej aktywny sposób z ruchem tym sympatyzowali.

 


Idąc od południa, po lewej stronie, istniał był sobie bar pod nazwą "Kogucik".


Z jego to właśnie ogródka, w którym siedziałem na pierwszej randce z Jolą wybiegłem by wynosić przedmioty z płonącej świątyni 19 maja 1971 roku, daremnie zresztą, gdyż walący się sufit uniemożliwił mnie i Zbyszkowi spełnienie szczytnego zamiaru.

pożar Łódzkiej Katedry 1971 r.

 

Wspominam ten bar z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że do serwowanego tutaj piwa tylko przy pierwszym kuflu wymagano zakupu serowego koreczka, co było chlubnym wyjątkiem w Łódzkiej gastronomii, po wtóre zaś dlatego, że właśnie dzień, w którym pożar zniszczył Łódzką Katedrę, był dniem, który zapoczątkował mój czas bycia z Jolą.

Idąc dalej w kierunku północnym, tuż za Katedrą stał najstarszy budynek Łodzi. Niepozorny domek z dwupiętrowym dachem, w którym to rozpoczął podbój miasta niejaki pan Scheibler. W latach powojennych mieściła się w nim księgarnia gdzie czasem wpadało się by zazwyczaj popatrzeć ale i niekiedy cokolwiek kupić. To tutaj właściwie nastąpiło moje mało owocne zderzenie z Herbertem Marcuse'm.

 

Idąc dalej na odcinku pomiędzy ulicami Boczna i Wigury mieściła się Komenda Dzielnicowa Milicji Obywatelskiej Łódź Śródmieście i choć na razie nie wadziliśmy sobie wzajem, to nie od rzeczy będzie wspomnieć o pewnej specjalności tejże smutnej instytucji. Otóż w przylegającej do frontowego budynku oficynie, na ostatnim piętrze, na które dostawało się jakimiś dziwnymi, stromymi schodami mieścił się ponury pokój, w którym zawodowym obowiązkom oddawał się kilku młodych osiłków. A obowiązki te polegały na tym, aby wiedzieć jak najwięcej o tym, co też ci hipisi robią i cóż robić zamierzają.  W tym miejscu powie ktoś: cóż w tym specjalnego, przecież w każdym mieście,  małym  czy większym instytucje takowe istniały? Śpieszę tedy z wyjaśnieniem: specjalność panów z owego ponurego pokoju tym się manifestowała, że każdy z nich cierpiał na swoisty jadłowstręt. Połowa z nich atakami białej gorączki, furii, wściekłości i toczeniem piany z ust reagowała na słowo "rosół" - kiedy druga połowa obsady owego pomieszczenia podobnych ataków doznawała na słowo: "pomidorowa".

Jeżeli tedy padło na ciebie i to ty musiałeś wspinać się po stromych schodach oficyny KDMO Łódź - Śródmieście, to pierwszą rzeczą, jaką po posadzeniu cię na drewnianym, chwiejnym taborecie było sakramentalne pytanie -  co wolisz: rosół czy pomidorową? Nieświadom dziwnej dolegliwości funkcjonariusz z owego pokoju odpowiedziałeś z głupia frant: rosół?! I sam sobie byłeś winien, że ci cierpiący na wstręt do rosołu wybijali ci spod tyłka stołek, a kiedy już bezbronny (o jakiej zresztą obronie tutaj mówić) leżałeś na deskach, dostawałeś kilka kopów. Wtedy zazwyczaj rodziła się refleksja: a może by tak "pomidorowa". I nieświadom niczego próbowałeś łagodzić sytuację po,..pomidorowa...Nic błędniejszego, od tych co nie lubili pomidorowej inkasowałeś swoja dolę i sponiewierany i obolały kombinowałeś dalej:

- panowie, ja żartowałem bo tak naprawdę ja jedynie krupniczki, czasem żytnióweczka...

I to był twój koniec. Dla nich ten, który śmiał wspomnieć o czymś innym niż rosół lub pomidorowa stał się jedynie przedmiotem do bicia, do drwin i szyderstw, Lali cię więc nie po to wszak by zatłuc, ale bardziej po to aby uczynić bardziej spolegliwym i do współpracy skorym. Będąc konsekwentnymi, powinni ci smutni panowie mieć możliwość po latach spotykania się Np. na portalu - "Nasza Komenda" i o udowadnianiu wyższości rosołu nad pomidorową.

Ale korci mnie aby z imienia i nazwiska wywołać ich do tablicy. Ale niech tam, to oni w końcu muszą z tym żyć i czasami choćby przy goleniu, spojrzeć sobie w oczy...

 

 

 

 

 

 

Wracajmy tedy do naszej wędrówki ulicą Piotrkowską,której poza jedną, nie przecina żadna ulica nosząca tę samą nazwę i już jesteśmy przy pasażu Scheillera.

 

pasaż Shillerapasaż Shillera

Nie wiem z czego to wynika, ale w Łodzi zwykło się wymieniając nazwy ulic pomijając imię lub nazwisko patrona, co z pewnością drażni nieco rodowitych Krakowian. Pasaż Leona Shillera to szeroka aleja łącząca Piotrkowską z Sienkiewicza, miejsce spacerów z ławeczkami i klombów gdzie łódzcy hipisi na początku lat siedemdziesiątych regularnie się spotykali. Tutaj poznałem "Dodka" i jego ówczesną dziewczynę - Anię Kamińską "Mirę", Anie "Sabę", "Vegę" z którą za czas jakiś zamieszkamy w Komunie w Zawiślu. Pojawiają się tutaj ludzie z okolicznych miejscowości - "Mnich" ze Rzgowa i "Bobas" z "Vikingiem" z Pabianic. W pasażu poznają braci "Danka" i "Benka", których nadopiekuńczy ojciec ustawicznie depcze nam po piętach.
W pasażu Shillera pojawiają się ludzie, z którymi bądź to otrzemy się zaledwie ramionami, bądź też wzajem pisać będziemy osobami swymi swoje i cudze biografie. Pamiętam "Arka" i Adasi "Canabisa", Henia zwanego Chrystusem i Pawła Kopernika. Tutaj poznając Romka Muzala - "Romanina" pełnego ciepła, serdeczności człowieka, który jako pierwszy z nas swój "drugi brzeg tęczy" znalazł na bruku podwórka jednej z łódzkich kamienic. Spadając nań z wysokości kilku pięter i nie z własnej woli lotu owego dokonując.
Pasaż funkcjonował w zgodzie i harmonii z rytmem pór roku i pogodą, które wzajem to zapraszały nas na przyjazne ławeczki, bądź też wyganiały do sąsiedniej zeń komórki "Egzotyczna". Była ona jakby zadaszonym i ogrzewanym przedłużeniem pasażu. Tutaj albo w okolicznych rejonach podobnego kolorytu i klimatu podobnego ścieżki moje krzyżowały się lub pod innym kątem przecinały się ze ścieżkami Stasia "Blondynka", Bogusia z nad "Egzotycznej", Iwony Cieplińskiej i Czarka Plewińskiego; Ireny z Chojen, pięknej blondynki ,bardziej znanej jako Irena Łazarzowa ( od Łazarza z Poznania) Jarka "Rasputina", "Bidy", "Asika", "Jamnika" "Dzidziego" i wielu innych związanych z ruchem hipisów w Łodzi.
Zostawmy na razie pasaż i jego bywalców, zostawmy "Egzotyczną", której nazwa, pachnie mi po dziś dzień kawą i tytoniowym dymem podobnie jak słowo "Delikatny" pachnieć będzie zawsze pomarańczami i mieloną kawą i jak Antoniemu Słonimskiemu słowo "Pachnieć" zawsze pachnieć będzie. Zostawmy, by przejść jeszcze kawałek ulicą Piotrkowską i na rogu Traugutta przystanąć chwilę przed "Granadą".

Piotkowska róg Traugutta 1971 r.

W niej to - jak sam mi opowiadał - dla Maćka Obirbeka kończył się sen o szpadzie, sen o wielkiej karierze wybitnego pianisty, sen o cylindrach, frakach, La Scalach, sen o kobietach, pieniądzach, sen o śnie, który nie chciał się przyśnić...Zabrała go wódka i glimid zostawiając w zamian pospolitość sympatycznym niewątpliwie paniom i panom wcinającym pączki w najdroższej z łódzkich kawiarni.

Idźmy wszakże dalej śladami hipisowskiej Łodzi początku lat siedemdziesiątych. Nieopodal "Grand Hotelu"skręcimy w ulicę Traugutta, dochodzimy do budynku, w którym mieszkał Rysiek Matwiej. Była to dość typowa łódzka komuna dająca schronienie mocno nietypowemu lokatorowi. Matwiej - bo tak popularnie go zwano - uczynił coś ze swojego pokoju co każdego nowo wchodzącego nieodmiennie zdumiewało; w całym pomieszczeniu bowiem na oddartych z tynku ścianach wydobyto fakturę ceglanego muru wisiały obrazy namalowane przez Ryśka. Jakieś senne fantasmagorie bawiącego się barwą malarza, jakieś surrealistyczne impresje artysty, który kolorem próbował opowiedzieć o swoim świecie. I jakby tego mu było mało to i sam nosił się na sposób będącym ciągiem dalszym jego malarskich poszukiwań: długie blond włosy, podkoszulka (nie istniały jeszcze T-shirty) w kolorach tęczy i robione na drutach spodnie z dwukolorowymi nogawkami.Takiego widzę go w mych wspomnieniach: najbarwniejszą postać szarej Łodzi wiele lat jeszcze przemierzającej rejony ulicy Piotrkowskiej skrzypcami pod pachą i fletem w torbie. Wiele mogą jeszcze na jego temat napisać niegdysiejsi bywalcy niegdysiejszych knajp, knajpek i lokali, gdzie Matwiej grywał i gdzie pamięć po nim żyje do dnia dzisiejszego.

zdjęcie:"Grupa w Składzie" - pierwszy od lewej Ryszard Matwiej

 

Od budynku, gdzie nieco zabawiliśmy jest tylko kilka kroków dzieliło nas od KMP i Ku, gdzie jak zdaje się w każdym mieście wojewódzkim, hipisi polscy czy to w Łodzi, czy Wrocławiu czy Warszawie zaczynali swoją przygodę z "ruchem". Zazwyczaj prędzej, niż później wypraszano nas z owego przybytku socjalistycznej kultury. "Neon", łódzki "empik" zamknął swoje przyjazne podwoje przed hipisami na przełomie 1971 r. i 1972 r. zostawiając nas niebogi na pastwę kawiarenek, ławek w parku, krańcówek tramwajowych, czy innych miejsc, gdzie mogliśmy się spotkać. Jednym z nich było mieszkanie "Wujka" usytuowane w okolicy ulicy Nawrat i Nowej. Świadomie nie użyłem słowa komuna, gdyż odczuwam wewnętrzny dysonans, kiedy porównuję to co działo się w  mieszkaniu "Wujka", a tym co pamięć mi podsuwa jako charakterystyczne dla miejsc za takowe uchodzące. Przede wszystkim "Podkowa Leśna", czy "Zawiść" to były komuny usytuowane gdzieś na uboczu, gdzieś z dala od miast, gdzie swoista izolacja wymuszała od zamieszkujących je określonych zachowań. W mieszkaniu "Wujka" bywało inaczej. Nie trzeba było w nim mieszkać a wystarczyło bywać. Kiedy padało, było zimno, kiedy wagary oddalały problem klasówki. Kiedy chciałeś się z kimś spotkać, kiedy byłeś już po pracy, kiedy miałeś już dziewczynę, a nie miałeś wolnej chaty, kiedy w końcu chciałeś "przygrzać", "przyćpać", czy "przywalić" - szedłeś do "Wujka". Gospodarzył on na dużym trzypokojowym mieszkaniu, będącym częścią starej przedwojennej willi, z dyskretnym wejściem z kamiennymi schodkami, po których wchodziło się z cichego zaułka. Sam gospodarz starszy od nas o kilkanaście lat, był już człowiekiem żonatym, pracującym, miał kilkuletniego synka i krąg jego zainteresowań, poszukiwań, aspiracji, czy marzeń w żaden sposób nie obejmował swym zasięgiem tego co my do świata jego wnieśliśmy. Poza jednym może - narkotykami. trudno znaleźć w tym człowieku - taki moment - taką chwilę, którą można nazwać graniczną. Graniczną to znaczy coś rozdzielającą, rozdwajającą, czyniącą, że po jednej stronie jest jedno, a po drugiej zaś już, oś zgoła innego. "Wujek" był w takim właśnie momencie pił - bo sądził - chciał, bo alkohol mu smakował, bo było im razem dobrze ze sobą. Teraz wchodził "na etap" picia "bo muszę" i moment ten zbiegł się z odkryciem "opiatów". One i ludzie, którzy się z nimi pojawili uwolnili go od alkoholu. Przynajmniej na jakiś czas.


> 16.09.2013
> CDN

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

do góry tworzenie stron internetowych